Dopóki nie
wylądował z Nellie pod jemiołą, Jem zupełnie nie podejrzewał, że takie zdarzenie mogłoby go w ogóle obejść. W
nierozmyślaniu o tym, co miejsca nie miało, a mieć mogło, zupełnie nie pomagał
mu rozbestwiony Palmer, który chyba miał jakiś poważny problem sam ze sobą, bo
kiedy obudził się w południe w górniczym baraku, zamiast własnym łóżku, w
pierwszym odruchu zaczął szukać gorzały, a potem trącił zaspanego Jema w nogę
i, zaskakująco ożywiony, wypytywał, co on tam z Nellie sobie wczoraj kombinował.
Zamiast
odpowiedzieć, Jem kazał mu się zamknąć i spróbował kopnąć w czoło. Niestety, źle
wymierzył, trafił w ścianę i stopa bolała go przez całą drugą szychtę w
robocie. Tyle miał szczęścia, że o siódmej zarządzono koniec zmiany, a
rozwrzeszczany nadsztygar powyganiał wszystkich z kopalni.. Kazał im się
wszystkim porządnie schlać, a każdemu, kto nie chciał wylecieć z roboty, radził
wytrzeźwieć do następnej zmiany. Był trzydziesty pierwszy grudnia i padał śnieg.
Kiedy Jem
wrócił do baraku, Palmera już dawno tam nie było. Rozbił lampę, przewrócił dwa
garnuszki, które stały na piecyku i narzygał pod progiem, całe szczęście na
zewnątrz, choć tak naprawdę był gorszy niż pies, bo pies chociażby po sobie
zatrzepał, a ten zostawił i poszedł. Mając w głowie słowa Nellie o swoim zbyt
dobrym sercu, Jem pozbył się syfu sprzed wejścia, oczywiście po ciemku, bo
przecież ktoś rozwalił mu lampę, a potem pozbierał tyle potłuczonego szkła, ile
dał radę, przeciął sobie paskudnie wnętrze prawej dłoni i, klnąc pod nosem, wypierniczył
to wszystko w pierwszy lepszy kąt.
Opłukał ręce w
zimnej wodzie i wrócił do baraku, gdzie usiadł na swoim łóżku, a następnie poszukał
kawałka czystej szmatki, którą owinął sobie wokół wąskiej, piekącej rany. Gdyby
poszedł teraz spać i obudził się za osiem godzin, miałby już cały ten koszmarny
rok za sobą. Z jednej strony uśmiech cisnął mu się na usta, gdy sięgał pamięcią
wstecz i przypominał sobie całe dwanaście ostatnich miesięcy. Wielką awanturę,
którą urządzili pierdzącym w stołki inwestorom w Deadwood, wiadomość od Smokeya,
żeby zbierał się w drogę, przyjazd do Tonopah, wszystkich ludzi, których tu
poznał. A potem dopadała go ta druga strona medalu, a w raz z nią obietnice
złożone mamie i siostrom, straszna świadomość, że najmłodsza z nich nigdy nie
dorośnie i ta przeklęta myśl, że to przecież stuknęła kolejna rocznica, jak
tata poszedł w cholerę.
Gdyby ich nie
zostawił, wszystko wyglądałoby teraz inaczej.
Oddawanie się
wieczorniej zadumie zostało nagle przerwane przed rąbnięcie drzwi baraku o
ścianę i głośny wrzask:
— Baaaaczność
jego mać! — zawołał Smokey, pojawiwszy się w progu. Pociągnął nosem, skrzywił
się, obleciał wzrokiem wszystkie kąty i pokręcił głową. — Ale capi. Co tak po
ciemku siedzisz? — zapytał, patrząc w ciemności prosto na siedzącego po drugiej
stronie Jema.
Zapach perfum
Maud, którym Smokey zdążył przesiąknąć w ciągu sielankowego tygodnia,
spędzonego z twarzą przy jej pełnych piersiach i pewnie w jeszcze różnych
innych miejscach, wymieszał się ze smrodem wymiocin.
— Palmer tu
spał. Rozbił lampę. I narzygał pod progiem — odparł i wzruszył ramionami.
Zastanawiał się, czy przyjaciel był trzeźwy, czy może już porwała go gorączka
noworocznej nocy.
— Tu jest
druga. — Smokey schylił się do pordzewiałej skrzyni przy drzwiach. Mocował się
przez chwilę z masywną pokrywą, ale w końcu dostał się do środka i rozpalił
ogień. Na jego oświetlonej przez niespokojny płomień twarzy ukazało się
zmartwienie. — Co tobie? — zapytał, podchodząc bliżej. Usiadł na brzegu swojego
łóżka, postawił lampę na podłodze i zdjął z głowy kapelusz. — Ilem ja ciebie
nie widział? Z tydzień? Więcej? Coś w łapsko zrobił? — Zauważył szmatkę na
dłoni Jema. — Pokaż… Laboga świętego, jęzor ci z gęby zabrało?
Nie wiedział,
co miał mu odpowiedzieć, żeby nie zabrzmieć jak kupka nieszczęścia. Sam czuł
się już tym zmęczony.
— Ja tak
tylko… — zaczął, ale Smokey posłał mu takie spojrzenie, że natychmiast
zamilknął.
— Siedzisz sam
i ci szkodzi — zawyrokował, wyciągając czystą chusteczkę z kieszeni
odświętnych, a więc po prostu trochę mniej brudnych niż te robocze, spodni. Na
jednym z rogów czyjeś zręczne palce wyszyły niewielkie, zawinięte na końcach
litery M i W. — Koniec tego dobrego, wyleziesz ty mi dziś do ludzi — oznajmił
tonem nieprzyjmującym żadnej formy sprzeciwu.
Przedarł
chusteczkę prawie na pół i zgrabnie owinął ją wokół dłoni Jema, który nie
oczekiwał, że Smokey będzie mu współczuł albo się nam nim użalał, ale
zdecydowanie nie spodziewał się po nim takiej reakcji. Brakowało jeszcze tylko,
żeby złapał go za ramiona i potrząsnął mocno, wytrzepując z głowy każdą ponurą
myśl.
— Gdzie do
ludzi? — zapytał bez przekonania.
Smokey
westchnął ciężko i palcem pokazał na wyjście z baraku.
— Podnoś tyłek
i nadziewaj kościołowe gacie. Maud i Nellie czekają! — zawołał ochoczo. — Świat
czeka! — dodał, a w jego oczach odbijało się ciepłe światło, rozproszone przez
szklaną pokrywę lampy.
Jem westchnął
ciężko. Nie miał ochoty nigdzie iść, ale wiedział, że jak nie pójdzie, to do
jutra sam ze sobą na pewno zwariuje. Nie był wariatem, ale do szaleństwa się
doprowadzał, kiedy tak siadał sam i zaczynał zastanawiać się dwa razy nad
wszystkim, co go bolało i pewnie zabierałoby po nocach sen, gdyby nie był taki
umęczony pracą, że spać potrafił na zawołanie.
Pojęczał więc
trochę, postękał, ale w końcu poszedł jeszcze raz umyć się w beczce z lodowatą
i zaczynającą już marznąć wodą (nawet mydła użył!), a potem ubrał się jak człowiek,
w niedziurawe spodnie i średnio przetartą koszulę, tylko buty mu się już trochę
rozlatywały, ale co tam, ciemno, to nikt nie zauważy. Potem pokazał się
Smokeyowi i wzruszył ramionami, czekając na dalsze instrukcje.
— Elegancko —
oznajmił przyjaciel, cmoknąwszy głośno i z podziwem. Opluł się przy tym trochę,
bo napchał sobie przy dziąsłach tytoniu, tym sposobem wracając do zarzuconego na
czas pobytu pod skrzydłami Maud zwyczaju. — Dawaj, dziewczyny czekają — dodał,
po czy zgasił lampę i w ciemności rozminął się z Jemem, a kiedy zauważył, że
ten wciąż stał w miejscu, pociągnął go za ramię i zatrzasnął za nimi drzwi,
które huknęły tak, że zmarli leżący na cmentarzu na pewno przewrócili się we
własnych grobach.
Zagubiony jak
samotna owca na ogromnym pastwisku Jem bez większych protestów albo głupich
pytań pozwolił Smokeyowi zaprowadzić się do miasta. Nie musieli oświetlać sobie
drogi, a na własne nogi uważali tylko trochę — sucha i twarda ziemia pokryła
się cienką warstwą białego jak nowiusieńkie płótno śniegu, stąpali więc po
śladach pozostawionych przez innych górników, którzy tego wieczoru opuścili
obóz przy kopalni, żeby zejść do Tonopah, gdzie życie wciąż tętniło. W oknach
domów paliły się ciepłe, żółte światła, za zasłonami poruszały się ciemne
sylwetki mieszkańców. Na głównej ulicy roiło się od mężczyzn, którzy wchodzili
do saloonów na mocnych, prostych nogach, a opuszczali je, chwiejąc się na boki
i wspierając na swoich towarzyszach. Smokeya i Jema interesował jednak
wywyższający się nad innymi budynkami dom miejski, w którym muzyka, wygrywana
na zawodzących skrzypcach, rozstrojonych akordeonach świergoczącym banjo i
jęczącej wiolonczeli, w połączeniu z dziesiątkami uderzających w podłogę podbitych
mocnymi obcasami butów dudniła tak, że aż ściany się trzęsły.
Wchodząc do
środka wypełnionego ludźmi po brzegi budynku, Jem i Smokey prawie cofnęli o
krok pod naporem fali gorącego powietrza, które uderzyło ich w progu. Smokey wiedział
jednak dokąd zmierza, więc obaj jakimś cudem przebili się przez masę ludzi,
wśród których nie brakowało zarówno
podpieraczy ścian, jak i tych bawiących się oraz tańcujących na całego.
— Jesteście! —
zawołała na ich widok Maud i od razu podbiegła do swojego mężczyzny, choć Jem
wiedział na pewno, że widzieli się może z pół godziny wcześniej. — Wypluj to,
pókim dobra! — dodała, ścisnąwszy groźnie jego policzki. — No już, wypluj! —
Smokey posłusznie wypluł na podłogę przeżute liście tytoniu i roztarł je butem,
żeby nie rzucały się zbytnio w oczy. — Patrzcie no, kogo przywiało! —
wykrzyknęła na widok Jema, stojącego nieśmiało za plecami przyjaciela.
Nim zdążył
odpowiedzieć cokolwiek mądrego, został pchnięty w bok tak mocno, że musiał
złapać się i przeprosić z jakimś podchmielonym dżentelmenem, na którego wpadł.
Okazało się, że z nóg zwaliła go Nellie. Zdyszana, cała czerwona na twarzy,
trochę rozczochrana, ale uśmiechnięta od ucha do ucha, wydała na widok Jema radosny
okrzyk pomieszany z pełnym ekscytacji piskiem i podskoczyła do góry, lądując
prosto w jego ramionach. Poczuł od niej whisky.
— Już myślałam,
że nie przyjdziesz — oznajmiła, kiedy bezpiecznie pomógł jej zejść z siebie na
ziemię. — Zimno ci — zauważyła z dezaprobatą, łapiąc go za lodowate dłonie. —
Co zrobiłeś?
Spodziewał się
dostać reprymendę za to świeże skaleczenie, ale z pomocą przyszła mu Maud i
butelka bimbru, którą wytrzasnęła nie wiadomo skąd.
— Masz, na
rozgrzanie — zachęciła, prawie wtykając mu ją pod ramię.
Głupio było
odmawiać, więc uwolnił się na chwilę od Nellie i pociągnął sobie zdrowo z
gwinta. Zaraz poczuł przyjemne ciepło, rozchodzące się po gardle, a potem po
żołądku. Chciał oddać butelkę w ręce Maud, ale został uprzedzony przez Nellie,
która z przebiegłym błyskiem w oczach wyjęła ją z jego dłoni i wzięła trzy
porządne łyki, zanim została rozdzielona z alkoholem przez równie spragnionego
Smokeya. Posłała Maud niepocieszone spojrzenie, ale ta tylko wzruszyła
ramionami, zawinęła spódnicą i porwała zarówno bimber, jak i swojego partnera
na dzisiejszą noc, po czym całą trójką zniknęli
w tłumie.
W głównej
sali, gdzie skoczną muzykę grał sprowadzony z Bonnie Claire zespół, mieszkańcy
Tonopah oraz ci, którzy pozjeżdżali się z okolicznych miast i miasteczek, pili
whisky, brandy, bimber albo inne lewe trunki, rozmawiali, śmiali się do
rozpuku, tańczyli albo próbowali uniknąć zderzenia z tymi stroniącymi od
zabawy. Niektórzy znikali w długim i
pogrążonym w ciemności korytarzu po drugiej stronie ogromnego pomieszczenia,
skąd można było przejść na tyły budynku, gdzie, jak Jem znał życie, kwitła dziś
nora hazardzistów.
— Czekałaś na
mnie? — Jem zwrócił się do Nellie, bardzo zafrasowanej prowizorycznym
opatrunkiem na jego dłoni. Zabrał ręce do siebie.
— No pewnie! —
zawołała, zdecydowanie głośniej, niż potrzebowała, ale w cały tym hałasie i
harmidrze nikt nie zwracał na nich uwagi. — Smokey mówił, że jak nie chcesz, to
nie przyjdziesz, ale poszedł po ciebie i jesteś! — powiedziała trochę bez
sensu, ale musiał przyznać, że coś w jej słowach, przyspieszonym oddechu i tym,
jak po prostu ucieszyła się na jego widok, chwyciło go za serce.
Jeszcze przed
chwilą wcale nie miał ochoty tu zostawać, ale słaba głowa i parę zdrowych łyków
na rozgrzanie zrobiły swoje. W sekundę postanowił nie zabijać dobrego nastroju.
Przesunął swoją przewiązaną czystą chustką dłonią po zmierzwionych włosach
Nellie, po czym otoczył ją ramieniem i wciągnął w roztańczony tłum, uważając
przy tym, żeby w nikogo nie wpaść.
Wytańczyli się
za wszystkie czasy. Wymęczyli i tak już umęczone nogi, wyobracali się nawzajem
tak, że świat wirował im przed oczami. Kilka razy przez przypadek odnaleźli się
z ciągle znikającymi gdzieś Maud i Smokeyem, którzy za każdym razem wracali
coraz bardziej wstawieni i jeszcze zawzięcie podstawiali im butelkę, przy
każdej okazji inną. Jem nie odmawiał, ale zaczął mieć oko na Nellie, która
procenty znosiła tak dobrze, że aż wydawało mu się to podejrzane, uznał jednak,
że nie zaszkodzi, jeśli pomoże jej ominąć parę kolejek.
Wreszcie całą
czwórką wylądowali pod ścianą. Smokey rozkładał się po Maud, Maud wspierała się
na Smokeyu i tak oboje stanowili nawzajem dla siebie podporę. Jem łapał oddech,
ale Nellie ani myślała kończyć, bronił się jednak, gdy znowu próbowała
wyciągnąć go na środek parkietu. Głupio mu było to mówić, ale płuca miał już
nie te same co kiedyś — robił dobrą minę do złej gry, dyszał ciężko, zwłaszcza
po tym paskudnym choróbsku z jesieni, po którym miał wrażenie, że jeszcze do
siebie całkiem nie doszedł i nie dojdzie, póki nie przestanie robić za kreta od
najgorszej roboty.
Próbował
właśnie wymówić się z powrotu do hulaszczej zabawy, gdy został uratowany w
najmniej oczekiwany sposób — jakiś obcy, ale całkiem porządnie wyglądający,
prosto stojący i sprawiający przyzwoite wrażenie mężczyzna z gęstymi wąsami podszedł
do Nellie, którą Jem właśnie znowu doprowadził do porządku, poprawiwszy jej
włosy i wychodzącą ze spódnicy koszulową bluzkę, i poprosił ją do tańca.
Zaskoczona
Nellie spojrzała na Jema, a niespodziewany przybysz zwrócił się do niego:
— Mogę?
Jak miał się
nie zgodzić?
— Jasne, bierz
ją pan — rzucił w pierwszym odruchu, a kiedy zdał sobie sprawę, że trochę
oschle to zabrzmiało, dodał jeszcze: — Tylko żeby do mnie wróciła.
Maud
wymamrotała coś, co zabrzmiało jak Smokey,
patrz, jak uroczo, Nellie zaniosła się niekontrolowanym chichotem, a wąsaty
absztyfikant pociągnął ją do tańca.
Jem początkowo
planował spokojnie odpoczywać do powrotu Nellie, ale zmienił zdanie, kiedy
jedne skoczne melodie zmieniały się w kolejne, a ona wciąż nie wracała. Nie
zamierzał pchać się w nie swoje sprawy i psuć jej zabawy, odwrócił się więc do
Maud, przy której smacznie chrapał już Smokey.
— Przypilnuj
jej, dobra?
Przytaknęła,
spojrzenie miała względnie przytomne, więc uznał, że sam pójdzie się
przewietrzyć, ale żeby to uczynić, musiał jakoś przedrzeć się do wyjścia. Miał
trzy opcje: wrócić tam, skąd przyszedł, ale gdzie panował największy tłum,
spróbować wymknąć się bocznymi drzwiami obok rozochoconego zespołu, który dawno
zeskoczył już ze swojej sceny albo pójść ciemnym korytarzem i szukać tylnego
wyjścia. Rozważywszy szybko wszystkie za i przeciw, postanowił spróbować
szczęścia w tajemniczym przejściu.
I wydawałoby
się, że wszystko poszło po jego myśli: znalazł dobrą drogę, potwierdziwszy przy
okazji swoje podejrzenia o zagłębiu hazardu i lewego alkoholu, które kręciło
się na równi z noworoczną potańcówką. Byłoby świetnie, odetchnąłby przez kilka
minut w spokoju świeżym powietrzem, gdyby tylko nie potknął się na progu i nie
wypadł przez drzwi na tyłach miejskiego domu z takim impetem, że nosem prawie
wylądował w śniegu.
Kiedy uniósł
wzrok, zdał sobie sprawę, że wpakował się w sam środek konfrontacji
pomiędzy zastępcą komendanta pierdołą Foxem oraz Kate Morgan. Oboje przerwali
emocjonalną wymianę zdań, której przed wypadnięciem przez próg Jem nie miał szansy usłyszeć ze względu na głośną muzykę, i spojrzeli na niego jak
na wariata.
Fox wymamrotał
coś pod nosem, wyraźnie zdegustowany, a Kate wybuchła szczerym śmiechem. W
swojej białej sukience i równie jasnej chuście zarzuconej na ramiona, z wysoko
upiętymi włosami i błyszczącymi w ciemności oczami wyglądała jak zjawa z
zaświatów.
— Widzisz,
Lyman, nici z twoich planów — odezwała się, powstrzymując śmiech.
Dopiero teraz
Jem zauważył, że plecami przylgnęła do twardej ściany, o którą zastępca
komendanta opierał się jedną ręką, ułożoną tuż obok jej ucha, a drugą opuścił
na własne biodro. Wyglądał na porządnie wkurzonego.
— Odwal się,
Kate — rzucił, zabierając łapy. Stąpając ciężko, ale bardzo energicznie,
przeszedł koło Jema, nie omieszkawszy zahaczyć
o niego ramieniem. — Patrz, gdzie łazisz — warknął, a potem zniknął we
wnętrzu dusznego domu miejskiego.
— Goń się,
Lyman! — zawołała razem za nim Kate. Tupnęła wściekle nogą, skrzyżowała ręce na
piersi i wróciła do wspierania się na zimnej ścianie.
—
Przeszkadzam? — zapytał kompletnie zbity z tropu Jem, który chciał tylko
zaczerpnąć świeżego powietrza, przewietrzyć głowę i wrócić, ale o ile czuł się
już zdecydowanie przewietrzony,
dziwnie mu było tak po prostu odwrócić się na pięcie i zniknąć.
Uśmiechnęła
się do niego.
— Nie, zostań.
Jeśli chcesz — odparła, wzruszając ramionami.
Owinęła się
szczelniej grubą chustą, a gdy tak stał kilka kroków dalej, mógł przysiąc, że
ukradkiem otarła coś spod oczu.
— Co ten
zastępca? — Jem postanowił wepchnąć nos w kompletnie nie swoje sprawy,
poruszony nie tylko wszystkim, co dzisiaj wypił, ale również łzami, które Kate
próbowała ukryć. Nie miał pojęcia, co w niego wstąpiło, kiedy stanął w tym
samym miejscu, w którym przed chwilą stał Fox. Nawet stopy postawił tam, gdzie
w śniegu zostały jego ślady. — Co on ci robi? — To nie był on, to nie był Jem.
To nie była jego sprawa. Czegokolwiek przez przypadek stał się świadkiem, nie
miał żadnego prawa się tym zajmować.
Wykonała jakiś
dziwny gest, coś pomiędzy obojętnym wzruszeniem ramionami a rozpaczliwym
potrząśnięciem głową.
— Nie wytrzymam
tu dłużej — przyznała wreszcie przez ściśnięte gardło.
— Tutaj? —
spytał głupio, spytał jak skończony idiota, jak ostatni dureń.
Zaśmiała się
znowu, ale brakowało jej radości.
— W tym
mieście — sprecyzowała, podnosząc na niego wzrok. — Chcę wyjechać.
Determinacja w
jej głosie nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Gdyby tylko jeszcze zalany
whisky i bimbrem mózg Jema pozwalał mu jasno myśleć, a nie tylko mrugać oczami
jak cielę, które właśnie ujrzało malowane wrota.
— Ja wyjeżdżam.
Jeszcze z pół roku i mnie tu nie ma. Biorę pociąg do San Francisco.
Kate
westchnęła głośno, ale uśmiechnęła się, choć z trudem. Wyciągnęła schowaną pod
grubym materiałem sukni rękę i delikatnie zacisnęła palce na ramieniu Jema. Przez cienki materiał swojej
najlepszej koszuli poczuł, że miała okropnie zimne dłonie. Może gdyby był mniej
wstawiony, dotarłoby do niego, że to była cholernie chłodna noc, a oni stali
sobie na wietrze i śniegu, zamieniając się powoli w dwa bałwany.
— Zawsze
chciałam zobaczyć San Francisco — powiedziała, a wraz z jej słowami ustała
muzyka, dochodząca z kręcącej się na całego zabawy i zaczęło się wielkie
odliczanie, wsparte przez setki głosów.
Patrzyli na
siebie, kiedy wybrzmiało dziesięć i
patrzyli dalej, gdy usłyszeli zero.
Coś ścisnęło Jema w gardle, kiedy muzyka zaczęła grać na nowo, a do ich uszu
dobiegły pierwsze słowa Auld Lang Syne, które Kate zaczęła cicho
powtarzać, wciąż nie spuszczając z niego wzroku. Tylko jej lodowata dłoń
przesunęła się wyżej i teraz dotykała jego gorącej szyi. Serce Jema biło coraz
szybciej i szybciej, gdy pozbawiona jakiegokolwiek koloru poza bielą twarz Kate
zbliżyła się do jego twarzy. Czuł szczupłe palce, zaplatające się mu na karku,
czuł jej gorący oddech — piła sherry, mógł przysiąc, że piła dzisiaj sherry — i
wiedział, że jeśli miał nie żałować tej chwili do końca swojego podłego życia, a może nawet uczynić je mniej podłym, musiał
poddać się tym wpatrzonym w niego, mokrym od niechcianych łez oczom;
przyciągnąć bliżej siebie, poczuć bicie jej serca przy szaleńczym łomocie
swojego.
Zapomniał o
strachu tak samo, jak zapomniał o przejmującym chłodzie, zwłaszcza teraz, gdy
mógł przysiąc, że pod wpływem dotyku Kate Morgan płonęło całego jego ciało. I
niech go zabiją, jeśli przesadzał. Niech go zabiją, niech zdzielą łopatą po
głowie i wrzucą na wieczne zapomnienie do pełnego dynamitu szybu kopalni, jeśli
to nie było tak, jak jemu się wydawało. Obejmując ją, miał wrażenie, że
obejmował cały świat. Kładąc swoje usta na jej ustach i zamykając je w
ostrożnym pocałunku, zapominał o wszystkim. Nie wiedział, co robił, ale gdyby
miał zgadywać, powiedziałby, że zwariował, a ten świat, schowany w jego
ramionach, zwariował razem z nim, oddając nie tylko ten nieśmiały pocałunek,
ale i każdy kolejny, coraz pewniejszy i bardziej instynktowny.
Oderwali się
od siebie, dopiero gdy wybrzmiało ostatnie ze wszystkich powtarzających się
przez kolejne zwrotki auld lang syne i
powiedzieliby coś sobie, wyjaśniliby to, może nawet przeprosili za chwilę
kompletnego zamroczenia, skończonego szaleństwa, ogromnej głupoty, która nigdy
nie powinna mieć miejsca, ale zostali z tej możliwości ograbieni, tak samo, jak
z kolejnych pocałunków, które aż prosiły się o swój początek i koniec. Ktoś
potknął się o ten sam próg, co Jem jeszcze chwilę temu i wypadł z dusznej
pułapki na otrzeźwiające powietrze.
Musiał puścić
Kate, choć wcale nie miał na to ochoty, a ona musiała odsunąć się z powrotem
pod ścianę, choć już tęskniła za jego dotykiem.
Roześmiana
Nellie spojrzała najpierw na Jema, później na Kate, a dopiero potem dotarło do
niej, na kogo tak naprawdę patrzyła. Uśmiech na chwilę zniknął z jej warg,
które poruszyły się śladem niewypowiedzianych słów.
— Czemu się tu
chowacie? — zapytała, przywołując z powrotem wesoły ton.
Znów wymienili
spojrzenia, tym razem jednak były one pełne napięcia i niepokoju.
— Lyman mnie
znowu dręczył, a Jem go przegonił — odezwała się spod swojej ściany Kate,
robiąc kilka kroków w kierunku Nellie. — Szczęśliwego Nowego Roku, kochanie —
dodała, biorąc przyjaciółkę w ramiona.
Jem odetchnął
z ulgą, ciesząc się, że Kate nie skłamała. Dość już dziś narobili, żeby jeszcze
okłamywać Nellie, która, jak zakładał, musiała składać się ze wszystkiego, co
dobre, ciepłe i szczere, gdy machnęła ręką w jego stronę i zawołała:
— No, chodź
się też przytul!
Wyminął je
obie bez słowa i uciekł, by zmieszać się z tłumem, gdzie czuł mniej wstydu tak
samo bezwarunkowego, jak to gorące i piekące uczucie, które zaczęło dręczyć
jego serce wraz z nadejściem nowego, tysiąc dziewięćset ósmego roku.