27 grudnia 2019

Część dziewiętnasta


Dopóki nie wylądował z Nellie pod jemiołą, Jem zupełnie nie podejrzewał, że takie zdarzenie mogłoby go w ogóle obejść. W nierozmyślaniu o tym, co miejsca nie miało, a mieć mogło, zupełnie nie pomagał mu rozbestwiony Palmer, który chyba miał jakiś poważny problem sam ze sobą, bo kiedy obudził się w południe w górniczym baraku, zamiast własnym łóżku, w pierwszym odruchu zaczął szukać gorzały, a potem trącił zaspanego Jema w nogę i, zaskakująco ożywiony, wypytywał, co on tam z Nellie sobie wczoraj kombinował.
Zamiast odpowiedzieć, Jem kazał mu się zamknąć i spróbował kopnąć w czoło. Niestety, źle wymierzył, trafił w ścianę i stopa bolała go przez całą drugą szychtę w robocie. Tyle miał szczęścia, że o siódmej zarządzono koniec zmiany, a rozwrzeszczany nadsztygar powyganiał wszystkich z kopalni.. Kazał im się wszystkim porządnie schlać, a każdemu, kto nie chciał wylecieć z roboty, radził wytrzeźwieć do następnej zmiany. Był trzydziesty pierwszy grudnia i padał śnieg.
Kiedy Jem wrócił do baraku, Palmera już dawno tam nie było. Rozbił lampę, przewrócił dwa garnuszki, które stały na piecyku i narzygał pod progiem, całe szczęście na zewnątrz, choć tak naprawdę był gorszy niż pies, bo pies chociażby po sobie zatrzepał, a ten zostawił i poszedł. Mając w głowie słowa Nellie o swoim zbyt dobrym sercu, Jem pozbył się syfu sprzed wejścia, oczywiście po ciemku, bo przecież ktoś rozwalił mu lampę, a potem pozbierał tyle potłuczonego szkła, ile dał radę, przeciął sobie paskudnie wnętrze prawej dłoni i, klnąc pod nosem, wypierniczył to wszystko w pierwszy lepszy kąt.
Opłukał ręce w zimnej wodzie i wrócił do baraku, gdzie usiadł na swoim łóżku, a następnie poszukał kawałka czystej szmatki, którą owinął sobie wokół wąskiej, piekącej rany. Gdyby poszedł teraz spać i obudził się za osiem godzin, miałby już cały ten koszmarny rok za sobą. Z jednej strony uśmiech cisnął mu się na usta, gdy sięgał pamięcią wstecz i przypominał sobie całe dwanaście ostatnich miesięcy. Wielką awanturę, którą urządzili pierdzącym w stołki inwestorom w Deadwood, wiadomość od Smokeya, żeby zbierał się w drogę, przyjazd do Tonopah, wszystkich ludzi, których tu poznał. A potem dopadała go ta druga strona medalu, a w raz z nią obietnice złożone mamie i siostrom, straszna świadomość, że najmłodsza z nich nigdy nie dorośnie i ta przeklęta myśl, że to przecież stuknęła kolejna rocznica, jak tata poszedł w cholerę.
Gdyby ich nie zostawił, wszystko wyglądałoby teraz inaczej.
Oddawanie się wieczorniej zadumie zostało nagle przerwane przed rąbnięcie drzwi baraku o ścianę i głośny wrzask:
— Baaaaczność jego mać! — zawołał Smokey, pojawiwszy się w progu. Pociągnął nosem, skrzywił się, obleciał wzrokiem wszystkie kąty i pokręcił głową. — Ale capi. Co tak po ciemku siedzisz? — zapytał, patrząc w ciemności prosto na siedzącego po drugiej stronie Jema.
Zapach perfum Maud, którym Smokey zdążył przesiąknąć w ciągu sielankowego tygodnia, spędzonego z twarzą przy jej pełnych piersiach i pewnie w jeszcze różnych innych miejscach, wymieszał się ze smrodem wymiocin.
— Palmer tu spał. Rozbił lampę. I narzygał pod progiem — odparł i wzruszył ramionami. Zastanawiał się, czy przyjaciel był trzeźwy, czy może już porwała go gorączka noworocznej nocy.
— Tu jest druga. — Smokey schylił się do pordzewiałej skrzyni przy drzwiach. Mocował się przez chwilę z masywną pokrywą, ale w końcu dostał się do środka i rozpalił ogień. Na jego oświetlonej przez niespokojny płomień twarzy ukazało się zmartwienie. — Co tobie? — zapytał, podchodząc bliżej. Usiadł na brzegu swojego łóżka, postawił lampę na podłodze i zdjął z głowy kapelusz. — Ilem ja ciebie nie widział? Z tydzień? Więcej? Coś w łapsko zrobił? — Zauważył szmatkę na dłoni Jema. — Pokaż… Laboga świętego, jęzor ci z gęby zabrało?
Nie wiedział, co miał mu odpowiedzieć, żeby nie zabrzmieć jak kupka nieszczęścia. Sam czuł się już tym zmęczony.
— Ja tak tylko… — zaczął, ale Smokey posłał mu takie spojrzenie, że natychmiast zamilknął.
— Siedzisz sam i ci szkodzi — zawyrokował, wyciągając czystą chusteczkę z kieszeni odświętnych, a więc po prostu trochę mniej brudnych niż te robocze, spodni. Na jednym z rogów czyjeś zręczne palce wyszyły niewielkie, zawinięte na końcach litery M i W. — Koniec tego dobrego, wyleziesz ty mi dziś do ludzi — oznajmił tonem nieprzyjmującym żadnej formy sprzeciwu.
Przedarł chusteczkę prawie na pół i zgrabnie owinął ją wokół dłoni Jema, który nie oczekiwał, że Smokey będzie mu współczuł albo się nam nim użalał, ale zdecydowanie nie spodziewał się po nim takiej reakcji. Brakowało jeszcze tylko, żeby złapał go za ramiona i potrząsnął mocno, wytrzepując z głowy każdą ponurą myśl.
— Gdzie do ludzi? — zapytał bez przekonania.
Smokey westchnął ciężko i palcem pokazał na wyjście z baraku.
— Podnoś tyłek i nadziewaj kościołowe gacie. Maud i Nellie czekają! — zawołał ochoczo. — Świat czeka! — dodał, a w jego oczach odbijało się ciepłe światło, rozproszone przez szklaną pokrywę lampy.
Jem westchnął ciężko. Nie miał ochoty nigdzie iść, ale wiedział, że jak nie pójdzie, to do jutra sam ze sobą na pewno zwariuje. Nie był wariatem, ale do szaleństwa się doprowadzał, kiedy tak siadał sam i zaczynał zastanawiać się dwa razy nad wszystkim, co go bolało i pewnie zabierałoby po nocach sen, gdyby nie był taki umęczony pracą, że spać potrafił na zawołanie.
Pojęczał więc trochę, postękał, ale w końcu poszedł jeszcze raz umyć się w beczce z lodowatą i zaczynającą już marznąć wodą (nawet mydła użył!), a potem ubrał się jak człowiek, w niedziurawe spodnie i średnio przetartą  koszulę, tylko buty mu się już trochę rozlatywały, ale co tam, ciemno, to nikt nie zauważy. Potem pokazał się Smokeyowi i wzruszył ramionami, czekając na dalsze instrukcje.
— Elegancko — oznajmił przyjaciel, cmoknąwszy głośno i z podziwem. Opluł się przy tym trochę, bo napchał sobie przy dziąsłach tytoniu, tym sposobem wracając do zarzuconego na czas pobytu pod skrzydłami Maud zwyczaju. — Dawaj, dziewczyny czekają — dodał, po czy zgasił lampę i w ciemności rozminął się z Jemem, a kiedy zauważył, że ten wciąż stał w miejscu, pociągnął go za ramię i zatrzasnął za nimi drzwi, które huknęły tak, że zmarli leżący na cmentarzu na pewno przewrócili się we własnych grobach.
Zagubiony jak samotna owca na ogromnym pastwisku Jem bez większych protestów albo głupich pytań pozwolił Smokeyowi zaprowadzić się do miasta. Nie musieli oświetlać sobie drogi, a na własne nogi uważali tylko trochę — sucha i twarda ziemia pokryła się cienką warstwą białego jak nowiusieńkie płótno śniegu, stąpali więc po śladach pozostawionych przez innych górników, którzy tego wieczoru opuścili obóz przy kopalni, żeby zejść do Tonopah, gdzie życie wciąż tętniło. W oknach domów paliły się ciepłe, żółte światła, za zasłonami poruszały się ciemne sylwetki mieszkańców. Na głównej ulicy roiło się od mężczyzn, którzy wchodzili do saloonów na mocnych, prostych nogach, a opuszczali je, chwiejąc się na boki i wspierając na swoich towarzyszach. Smokeya i Jema interesował jednak wywyższający się nad innymi budynkami dom miejski, w którym muzyka, wygrywana na zawodzących skrzypcach, rozstrojonych akordeonach świergoczącym banjo i jęczącej wiolonczeli, w połączeniu z dziesiątkami uderzających w podłogę podbitych mocnymi obcasami butów dudniła tak, że aż ściany się trzęsły.
Wchodząc do środka wypełnionego ludźmi po brzegi budynku, Jem i Smokey prawie cofnęli o krok pod naporem fali gorącego powietrza, które uderzyło ich w progu. Smokey wiedział jednak dokąd zmierza, więc obaj jakimś cudem przebili się przez masę ludzi, wśród których nie brakowało zarówno  podpieraczy ścian, jak i tych bawiących się oraz tańcujących na całego.
— Jesteście! — zawołała na ich widok Maud i od razu podbiegła do swojego mężczyzny, choć Jem wiedział na pewno, że widzieli się może z pół godziny wcześniej. — Wypluj to, pókim dobra! — dodała, ścisnąwszy groźnie jego policzki. — No już, wypluj! — Smokey posłusznie wypluł na podłogę przeżute liście tytoniu i roztarł je butem, żeby nie rzucały się zbytnio w oczy. — Patrzcie no, kogo przywiało! — wykrzyknęła na widok Jema, stojącego nieśmiało za plecami przyjaciela.
Nim zdążył odpowiedzieć cokolwiek mądrego, został pchnięty w bok tak mocno, że musiał złapać się i przeprosić z jakimś podchmielonym dżentelmenem, na którego wpadł. Okazało się, że z nóg zwaliła go Nellie. Zdyszana, cała czerwona na twarzy, trochę rozczochrana, ale uśmiechnięta od ucha do ucha, wydała na widok Jema radosny okrzyk pomieszany z pełnym ekscytacji piskiem i podskoczyła do góry, lądując prosto w jego ramionach. Poczuł od niej whisky.
— Już myślałam, że nie przyjdziesz — oznajmiła, kiedy bezpiecznie pomógł jej zejść z siebie na ziemię. — Zimno ci — zauważyła z dezaprobatą, łapiąc go za lodowate dłonie. — Co zrobiłeś?
Spodziewał się dostać reprymendę za to świeże skaleczenie, ale z pomocą przyszła mu Maud i butelka bimbru, którą wytrzasnęła nie wiadomo skąd.
— Masz, na rozgrzanie — zachęciła, prawie wtykając mu ją pod ramię.
Głupio było odmawiać, więc uwolnił się na chwilę od Nellie i pociągnął sobie zdrowo z gwinta. Zaraz poczuł przyjemne ciepło, rozchodzące się po gardle, a potem po żołądku. Chciał oddać butelkę w ręce Maud, ale został uprzedzony przez Nellie, która z przebiegłym błyskiem w oczach wyjęła ją z jego dłoni i wzięła trzy porządne łyki, zanim została rozdzielona z alkoholem przez równie spragnionego Smokeya. Posłała Maud niepocieszone spojrzenie, ale ta tylko wzruszyła ramionami, zawinęła spódnicą i porwała zarówno bimber, jak i swojego partnera na dzisiejszą noc, po czym całą trójką zniknęli w tłumie.
W głównej sali, gdzie skoczną muzykę grał sprowadzony z Bonnie Claire zespół, mieszkańcy Tonopah oraz ci, którzy pozjeżdżali się z okolicznych miast i miasteczek, pili whisky, brandy, bimber albo inne lewe trunki, rozmawiali, śmiali się do rozpuku, tańczyli albo próbowali uniknąć zderzenia z tymi stroniącymi od zabawy. Niektórzy znikali  w długim i pogrążonym w ciemności korytarzu po drugiej stronie ogromnego pomieszczenia, skąd można było przejść na tyły budynku, gdzie, jak Jem znał życie, kwitła dziś nora hazardzistów. 
— Czekałaś na mnie? — Jem zwrócił się do Nellie, bardzo zafrasowanej prowizorycznym opatrunkiem na jego dłoni. Zabrał ręce do siebie.
— No pewnie! — zawołała, zdecydowanie głośniej, niż potrzebowała, ale w cały tym hałasie i harmidrze nikt nie zwracał na nich uwagi. — Smokey mówił, że jak nie chcesz, to nie przyjdziesz, ale poszedł po ciebie i jesteś! — powiedziała trochę bez sensu, ale musiał przyznać, że coś w jej słowach, przyspieszonym oddechu i tym, jak po prostu ucieszyła się na jego widok, chwyciło go za serce.
Jeszcze przed chwilą wcale nie miał ochoty tu zostawać, ale słaba głowa i parę zdrowych łyków na rozgrzanie zrobiły swoje. W sekundę postanowił nie zabijać dobrego nastroju. Przesunął swoją przewiązaną czystą chustką dłonią po zmierzwionych włosach Nellie, po czym otoczył ją ramieniem i wciągnął w roztańczony tłum, uważając przy tym, żeby w nikogo nie wpaść.
Wytańczyli się za wszystkie czasy. Wymęczyli i tak już umęczone nogi, wyobracali się nawzajem tak, że świat wirował im przed oczami. Kilka razy przez przypadek odnaleźli się z ciągle znikającymi gdzieś Maud i Smokeyem, którzy za każdym razem wracali coraz bardziej wstawieni i jeszcze zawzięcie podstawiali im butelkę, przy każdej okazji inną. Jem nie odmawiał, ale zaczął mieć oko na Nellie, która procenty znosiła tak dobrze, że aż wydawało mu się to podejrzane, uznał jednak, że nie zaszkodzi, jeśli pomoże jej ominąć parę kolejek.
Wreszcie całą czwórką wylądowali pod ścianą. Smokey rozkładał się po Maud, Maud wspierała się na Smokeyu i tak oboje stanowili nawzajem dla siebie podporę. Jem łapał oddech, ale Nellie ani myślała kończyć, bronił się jednak, gdy znowu próbowała wyciągnąć go na środek parkietu. Głupio mu było to mówić, ale płuca miał już nie te same co kiedyś — robił dobrą minę do złej gry, dyszał ciężko, zwłaszcza po tym paskudnym choróbsku z jesieni, po którym miał wrażenie, że jeszcze do siebie całkiem nie doszedł i nie dojdzie, póki nie przestanie robić za kreta od najgorszej roboty.  
Próbował właśnie wymówić się z powrotu do hulaszczej zabawy, gdy został uratowany w najmniej oczekiwany sposób — jakiś obcy, ale całkiem porządnie wyglądający, prosto stojący i sprawiający przyzwoite wrażenie mężczyzna z gęstymi wąsami podszedł do Nellie, którą Jem właśnie znowu doprowadził do porządku, poprawiwszy jej włosy i wychodzącą ze spódnicy koszulową bluzkę, i poprosił ją do tańca.
Zaskoczona Nellie spojrzała na Jema, a niespodziewany przybysz zwrócił się do niego:
— Mogę?
Jak miał się nie zgodzić?
— Jasne, bierz ją pan — rzucił w pierwszym odruchu, a kiedy zdał sobie sprawę, że trochę oschle to zabrzmiało, dodał jeszcze: — Tylko żeby do mnie wróciła.
Maud wymamrotała coś, co zabrzmiało jak Smokey, patrz, jak uroczo, Nellie zaniosła się niekontrolowanym chichotem, a wąsaty absztyfikant pociągnął ją do tańca.
Jem początkowo planował spokojnie odpoczywać do powrotu Nellie, ale zmienił zdanie, kiedy jedne skoczne melodie zmieniały się w kolejne, a ona wciąż nie wracała. Nie zamierzał pchać się w nie swoje sprawy i psuć jej zabawy, odwrócił się więc do Maud, przy której smacznie chrapał już Smokey.
— Przypilnuj jej, dobra?
Przytaknęła, spojrzenie miała względnie przytomne, więc uznał, że sam pójdzie się przewietrzyć, ale żeby to uczynić, musiał jakoś przedrzeć się do wyjścia. Miał trzy opcje: wrócić tam, skąd przyszedł, ale gdzie panował największy tłum, spróbować wymknąć się bocznymi drzwiami obok rozochoconego zespołu, który dawno zeskoczył już ze swojej sceny albo pójść ciemnym korytarzem i szukać tylnego wyjścia. Rozważywszy szybko wszystkie za i przeciw, postanowił spróbować szczęścia w tajemniczym przejściu.
I wydawałoby się, że wszystko poszło po jego myśli: znalazł dobrą drogę, potwierdziwszy przy okazji swoje podejrzenia o zagłębiu hazardu i lewego alkoholu, które kręciło się na równi z noworoczną potańcówką. Byłoby świetnie, odetchnąłby przez kilka minut w spokoju świeżym powietrzem, gdyby tylko nie potknął się na progu i nie wypadł przez drzwi na tyłach miejskiego domu z takim impetem, że nosem prawie wylądował w śniegu.
Kiedy uniósł wzrok, zdał sobie sprawę, że wpakował się w sam środek konfrontacji pomiędzy zastępcą komendanta pierdołą Foxem oraz Kate Morgan. Oboje przerwali emocjonalną wymianę zdań, której przed wypadnięciem przez próg Jem nie miał szansy usłyszeć ze względu na głośną muzykę, i spojrzeli na niego jak na wariata.
Fox wymamrotał coś pod nosem, wyraźnie zdegustowany, a Kate wybuchła szczerym śmiechem. W swojej białej sukience i równie jasnej chuście zarzuconej na ramiona, z wysoko upiętymi włosami i błyszczącymi w ciemności oczami wyglądała jak zjawa z zaświatów.
— Widzisz, Lyman, nici z twoich planów — odezwała się, powstrzymując śmiech.
Dopiero teraz Jem zauważył, że plecami przylgnęła do twardej ściany, o którą zastępca komendanta opierał się jedną ręką, ułożoną tuż obok jej ucha, a drugą opuścił na własne biodro. Wyglądał na porządnie wkurzonego.
— Odwal się, Kate — rzucił, zabierając łapy. Stąpając ciężko, ale bardzo energicznie, przeszedł koło Jema, nie omieszkawszy zahaczyć  o niego ramieniem. — Patrz, gdzie łazisz — warknął, a potem zniknął we wnętrzu dusznego domu miejskiego.
— Goń się, Lyman! — zawołała razem za nim Kate. Tupnęła wściekle nogą, skrzyżowała ręce na piersi i wróciła do wspierania się na zimnej ścianie.
— Przeszkadzam? — zapytał kompletnie zbity z tropu Jem, który chciał tylko zaczerpnąć świeżego powietrza, przewietrzyć głowę i wrócić, ale o ile czuł się już zdecydowanie przewietrzony, dziwnie mu było tak po prostu odwrócić się na pięcie i zniknąć.
Uśmiechnęła się do niego.
— Nie, zostań. Jeśli chcesz — odparła, wzruszając ramionami.
Owinęła się szczelniej grubą chustą, a gdy tak stał kilka kroków dalej, mógł przysiąc, że ukradkiem otarła coś spod oczu.
— Co ten zastępca? — Jem postanowił wepchnąć nos w kompletnie nie swoje sprawy, poruszony nie tylko wszystkim, co dzisiaj wypił, ale również łzami, które Kate próbowała ukryć. Nie miał pojęcia, co w niego wstąpiło, kiedy stanął w tym samym miejscu, w którym przed chwilą stał Fox. Nawet stopy postawił tam, gdzie w śniegu zostały jego ślady. — Co on ci robi? — To nie był on, to nie był Jem. To nie była jego sprawa. Czegokolwiek przez przypadek stał się świadkiem, nie miał żadnego prawa się tym zajmować.
Wykonała jakiś dziwny gest, coś pomiędzy obojętnym wzruszeniem ramionami a rozpaczliwym potrząśnięciem głową.
— Nie wytrzymam tu dłużej — przyznała wreszcie przez ściśnięte gardło.
— Tutaj? — spytał głupio, spytał jak skończony idiota, jak ostatni dureń.
Zaśmiała się znowu, ale brakowało jej radości.
— W tym mieście — sprecyzowała, podnosząc na niego wzrok. — Chcę wyjechać.
Determinacja w jej głosie nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Gdyby tylko jeszcze zalany whisky i bimbrem mózg Jema pozwalał mu jasno myśleć, a nie tylko mrugać oczami jak cielę, które właśnie ujrzało malowane wrota.
— Ja wyjeżdżam. Jeszcze z pół roku i mnie tu nie ma. Biorę pociąg do San Francisco.
Kate westchnęła głośno, ale uśmiechnęła się, choć z trudem. Wyciągnęła schowaną pod grubym materiałem sukni rękę i delikatnie zacisnęła palce na  ramieniu Jema. Przez cienki materiał swojej najlepszej koszuli poczuł, że miała okropnie zimne dłonie. Może gdyby był mniej wstawiony, dotarłoby do niego, że to była cholernie chłodna noc, a oni stali sobie na wietrze i śniegu, zamieniając się powoli w dwa bałwany.
— Zawsze chciałam zobaczyć San Francisco — powiedziała, a wraz z jej słowami ustała muzyka, dochodząca z kręcącej się na całego zabawy i zaczęło się wielkie odliczanie, wsparte przez setki głosów.
Patrzyli na siebie, kiedy wybrzmiało dziesięć i patrzyli dalej, gdy usłyszeli zero. Coś ścisnęło Jema w gardle, kiedy muzyka zaczęła grać na nowo, a do ich uszu dobiegły pierwsze słowa  Auld Lang Syne, które Kate zaczęła cicho powtarzać, wciąż nie spuszczając z niego wzroku. Tylko jej lodowata dłoń przesunęła się wyżej i teraz dotykała jego gorącej szyi. Serce Jema biło coraz szybciej i szybciej, gdy pozbawiona jakiegokolwiek koloru poza bielą twarz Kate zbliżyła się do jego twarzy. Czuł szczupłe palce, zaplatające się mu na karku, czuł jej gorący oddech — piła sherry, mógł przysiąc, że piła dzisiaj sherry — i wiedział, że jeśli miał nie żałować tej chwili do końca swojego podłego życia, a może nawet uczynić je mniej podłym, musiał poddać się tym wpatrzonym w niego, mokrym od niechcianych łez oczom; przyciągnąć bliżej siebie, poczuć bicie jej serca przy szaleńczym łomocie swojego.
Zapomniał o strachu tak samo, jak zapomniał o przejmującym chłodzie, zwłaszcza teraz, gdy mógł przysiąc, że pod wpływem dotyku Kate Morgan płonęło całego jego ciało. I niech go zabiją, jeśli przesadzał. Niech go zabiją, niech zdzielą łopatą po głowie i wrzucą na wieczne zapomnienie do pełnego dynamitu szybu kopalni, jeśli to nie było tak, jak jemu się wydawało. Obejmując ją, miał wrażenie, że obejmował cały świat. Kładąc swoje usta na jej ustach i zamykając je w ostrożnym pocałunku, zapominał o wszystkim. Nie wiedział, co robił, ale gdyby miał zgadywać, powiedziałby, że zwariował, a ten świat, schowany w jego ramionach, zwariował razem z nim, oddając nie tylko ten nieśmiały pocałunek, ale i każdy kolejny, coraz pewniejszy i bardziej instynktowny.
Oderwali się od siebie, dopiero gdy wybrzmiało ostatnie ze wszystkich powtarzających się przez kolejne zwrotki auld lang syne i powiedzieliby coś sobie, wyjaśniliby to, może nawet przeprosili za chwilę kompletnego zamroczenia, skończonego szaleństwa, ogromnej głupoty, która nigdy nie powinna mieć miejsca, ale zostali z tej możliwości ograbieni, tak samo, jak z kolejnych pocałunków, które aż prosiły się o swój początek i koniec. Ktoś potknął się o ten sam próg, co Jem jeszcze chwilę temu i wypadł z dusznej pułapki na otrzeźwiające powietrze.
Musiał puścić Kate, choć wcale nie miał na to ochoty, a ona musiała odsunąć się z powrotem pod ścianę, choć już tęskniła za jego dotykiem.
Roześmiana Nellie spojrzała najpierw na Jema, później na Kate, a dopiero potem dotarło do niej, na kogo tak naprawdę patrzyła. Uśmiech na chwilę zniknął z jej warg, które poruszyły się śladem niewypowiedzianych słów.
— Czemu się tu chowacie? — zapytała, przywołując z powrotem wesoły ton.
Znów wymienili spojrzenia, tym razem jednak były one pełne napięcia i niepokoju.
— Lyman mnie znowu dręczył, a Jem go przegonił — odezwała się spod swojej ściany Kate, robiąc kilka kroków w kierunku Nellie. — Szczęśliwego Nowego Roku, kochanie — dodała, biorąc przyjaciółkę w ramiona.
Jem odetchnął z ulgą, ciesząc się, że Kate nie skłamała. Dość już dziś narobili, żeby jeszcze okłamywać Nellie, która, jak zakładał, musiała składać się ze wszystkiego, co dobre, ciepłe i szczere, gdy machnęła ręką w jego stronę i zawołała:
— No, chodź się też przytul!
Wyminął je obie bez słowa i uciekł, by zmieszać się z tłumem, gdzie czuł mniej wstydu tak samo bezwarunkowego, jak to gorące i piekące uczucie, które zaczęło dręczyć jego serce wraz z nadejściem nowego, tysiąc dziewięćset ósmego roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz