Ted zniknął z
Tonopah dwa tygodnie później. Z nikim się nie pożegnał, nikogo nie ostrzegł,
nic po sobie nie zostawił. Spakował swoje rzeczy i sztruksową kurtkę Pata, poskładał
koc na łóżku i wyszedł na pierwszy pociąg, który jeszcze przed świtem odjeżdżał
ze stacji.
Jem długo stał
na deszczu, wpatrując się uporczywie w wybiegające na pustynię tory, gdzie dopadł
go dopiero Smokey i natychmiast zrugał jak przygłupie dziecko, zaprowadził do
baraku, a potem jeszcze raz opierniczył z góry na dół i na koniec przepowiedział
rychłą oraz bolesną śmierć od przeziębionych płuc. Żeby go przypadkiem nie
rozczarować, Jem pochorował się od nowa.
I choć zdążył
ozdrowieć, zanim na skostniałą ziemię w Tonopah spadły pierwsze płatki śniegu,
które zniknęły równie nagle, jak się pojawiły, nie musiał długo się zastanawiać,
by poczuć, że tak naprawdę w ogóle nie był zdrowy. Czuł się podle, tyle mógł
powiedzieć, ale nikt go nie pytał, więc czarne myśli trzymał do siebie. Tęsknił
za domem, za znajomymi miejscami, strzelistymi, martwymi sosnami w głębokich
parowach wokół Deadwood, tęsknił nawet za siostrami i mamą, chociaż jeszcze
niedawno zdawało mu się, że był na nie zbyt wściekły, żeby mogło mu ich
brakować.
Nie chciał
chodzić do pracy. Zmuszał się, żeby wyjść z łóżka i powlec się do kopalni, z
której zaraz po rozpoczęciu szychty chciał się jak najszybciej wydostać. Było
mu zimno i nie chciało się gadać z ludźmi. Przytakiwał czasem jojczącemu
Smokeyowi, kilka razy po chamsku zbył na mieście Nellie, która uparcie odmawiała spisania go na straty i przez cały czas nie miał pojęcia, czemu tak
się zachowywał. Dni mijały mu beznadziejnie i szybko, a przy tym wszystkie
wypełnione były taką samą obojętnością, znudzeniem i pragnieniem zagrzebania
się w jakiejś dziurze, z której można by nie wychodzić przez długie miesiące.
Myślał, że
tacy jak on nie mogą poczuć czegoś podobnego. Bywał już przecież zwyczajnie
przygnębiony i zrezygnowany, zwłaszcza kiedy zabrakło taty, ale wtedy miał
jakąś motywacje, maleńkie dłonie, które odruchowo zaciskały się wokół jego
palca, pięć zaczerwienionych od płaczu twarzy, które spoglądały na niego z
ufnością, bo wiedziały, że zrobi wszystko, żeby się nimi zająć. Teraz nie
potrafił powiedzieć, czy coś mu jeszcze zostało, skoro wszyscy prędzej czy
później odchodzili.
Nie chciał
tęsknić, nie chciał wracać do nich myślami, potrzebował mieć swoje życie i je
sobie układać, zrobić z niego jak największy użytek. Cierpliwie pozwalał
Smokeyowi klepać się po plecach, poić wrednym bimbrem na poprawę nastroju i
owijać ciepłym kocem. Stary druh wyczuwał jednak jego jawną niechęć, więc z
czasem zaczął zawadzać mu coraz mniej. Ostatnio widywali się raz na dwa dni
albo i rzadziej, bo choć teoretycznie Smokey wciąż rezydował w barakach, w
praktyce coraz więcej czasu spędzał z Maud. Ona przynajmniej chciała się do
niego odzywać. Tymczasem Jem ledwo powstrzymywał się przed tym, by nie zacząć
wyć.
Przemęczył tak
(bo powiedzieć, że przeżył, byłoby całkowicie mijającym się z prawdą
wyolbrzymieniem) to, co pozostało z listopada i większość grudnia. Boże
Narodzenie spędził pod ziemią. Kiedy wychodził na swoją szychtę, poczuł w
powietrzu znajomy zapach — zanosiło się na śnieg, mógłby sobie dać za to rękę
uciąć. I nie pomylił się: gdy osiem godzin później opuścił kopalnię, brudny i
sponiewierany, bo odkąd stuknął mu szósty miesiąc w robocie, przeniesiono go na
niższy poziom, żeby na wyższych mogły pracować bełkoczące w dziwacznych
językach patałachy, piach i kurz zostały przykryte przez cienką warstwę śniegu.
Urzeczony tym
widokiem, stanął pośrodku wychodzącej z kopalni gromady umorusanych robotników
i po prostu patrzył na ten śnieg tak, jakby widział go pierwszy raz w życiu,
jakby nigdy wcześniej nie wspinał się po drzewie na dach domu i nie zgarniał z
niego ciężkich hałd zbitej, lodowej masy; jakby nigdy nie szedł nigdzie w
dziurawych butach po wykopanej między dwiema zaspami ścieżce szerokiej na dwóch
ludzi.
O tym, że nie
był w domu, a wciąż w Tonopah, przypomniało mu mocne pchnięcie w plecy, przez
które poleciał dwa kroki do przodu i wpadł na jednego z tych bełkoczących
patałachów.
— Co żeś,
kurwa, śniegu nie widział? Na jutro beje bajoro — skomentował donośnym głosem
nadsztygar, ten sam, który parę miesięcy wcześniej wlepił Patowi za karę
czwarty poziom.
Były takie
krótkie momenty, kiedy życie i wszystko ogółem wydawało się na chwilę lepsze,
ale zaraz potem wpychał się jakiś gbur, walił pięścią po plecach, tak właściwie
to tylko za żywota, żeby ten drugi sobie nie pomyślał, że było mu za dobrze, że
to życie i to ogółem jednak nie było
tak paskudne, jak się wydawało. I żebyś się przypadkiem nie łudził, człowieku, bo
lepsze się nie stanie, więc bierz co masz i nie narzekaj, ciesz się, że w ogóle
coś masz. A jednak, z jakiegoś powodu Jem wciąż wierzył, choć teraz bardzo
nieśmiało i bardzo cicho, że to nie mogło się tylko do takiej skończonej
podłości sprowadzać. Nie mogło.
Następnego
dnia, wbrew zapowiedziom nadsztygara, nie pojawiło się bajoro, wręcz
przeciwnie, zrobiło się jeszcze bielej i przy okazji tak zimno, że nawet ludzie
na ulicach głośno wyrażali zdziwienie. Zahartowany w boju Jem postanowił
zajrzeć późnym popołudniem, prawie już wieczorem, na pocztę — wciąż nie
zamierzał niczego wysyłać, tak się uparł, ale mógł sprawdzić, czy przypadkiem
coś do niego z okazji świąt i zbliżającego się kolejnego roku nie przyszło.
Przy okazji miał zadanie bojowe: zapytać o pocztę dla Smokeya, który ostatnio
coś wyjątkowo dobrze dogadywał się z Maud i właściwie wychodził od niej tylko
po to, żeby pójść do kopalni.
I o ile Smokey
na chwilę dał mu spokój, Nellie najwyraźniej nie zamierzała tak łatwo odpuścić,
o czym przekonał się, kiedy dosłownie wpadł na nią w drzwiach poczty. Nie
wystarczyłoby mu chyba słów, jeśli zechciałby opisać, jak bardzo zdziwił się,
gdy nie tylko się na jego widok nie wściekła, a wręcz przeciwnie: uśmiechnęła
się i poprosiła, żeby na nią zaczekał.
— Właśnie
wracam z kościoła. Najpierw nie chodzę przez cały rok, a potem idę na święta i
czuję się winna, że znowu tak zrobiłam — powiedziała od razu po wyjściu na
chodnik, zanim jeszcze zamknęła za sobą drzwi. — Ale popadało, nie? — Tupnęła
parę razy w miejscu. — Tyle czasu tu jestem, a śniegu jeszcze tak szybko nie
widzieliśmy. Białe święta, kto by pomyślał? Kate mówiła dziś rano, że ostatnio
coś takiego tu widziała w dziewięćset trzecim. Nie zimno ci? Gdzie masz szalik?
Dobrze, że chociaż kurtkę nosisz, Smokey siedzi u Maud, to w ogóle cię nie
pilnuje. Sam się musisz trochę zacząć pilnować. Głupio byłoby umarznąć na
środku pustyni.
Plotła tak,
żeby nie dopuścić do zapadnięcia niezręcznej ciszy.
— Widziałaś
się z nimi? Coś żeśmy się ze Smokeyem ostatnio rozmijali… — Jem postanowił nie
drążyć tematu. Najwyraźniej Nellie już mu wybaczyła, że przestał się odzywać i
pobył przez pewien czas sam ze sobą. Nie czuł się zbytnio winny, bo zrobił to,
żeby nie zwariować i żeby pewne rzeczy poukładać we własnej głowie.
Było mu teraz
tylko troszeczkę głupio, bo, rzeczywiście, mógł jakoś lepiej to rozegrać.
— Maud
pojawiła się wczoraj w tej samej kościelnej ławce co ja, wpadłbyś na to?
Pierwszy raz odkąd ją znam — zaśmiała się. — Dogadałyśmy się, że pójdzie
dzisiaj ze mną do domu miejskiego, wiesz, przygotowujemy już wszystko na Nowy
Rok, żeby nie zostawić na ostatnią chwilę, ale nie pojawiła się na mszy, więc
nie będę jej sterczeć na progu i odklejać od Smokeya, niech sobie nie myśli…
— Nowy Rok? —
powtórzył Jem.
Nellie
zmarszczyła brwi.
— Coś ty, pod
kamieniem siedział? — zażartowała, ale prawie natychmiast uświadomiła sobie, co
właściwie powiedziała i jak to musiało zabrzmieć. — Nie to miałam na myśli…
Machnąłby na
to ręką, gdyby nie było zbyt zimno, by wyciągać ją z kieszeni.
— Daj spokój,
wiem przecież. Trochem siedział, ale gniotło w krzyże, to żem wziął wyszedł i
świata nie poznaję — przyznał. Nie pierwszy raz dostał od życia w mordę tyle
razy pod rząd, ale pierwszy raz tak bardzo zabolało. Tata zawsze mu powtarzał,
że miał za miękką skórę.
— To może
pójdziesz ze mną i sam zobaczysz? — zaproponowała pod wpływem chwili Nellie.
Spojrzała na
niego tymi swoimi ufnymi oczami, w których wciąż miała tyle wiary we wszystko,
co dobre, że nie miał serca znowu odmawiać i odchodzić w swoją stronę. Zasiedział
się w obozie i przy kopalni, za długo go nie było i nawet jeśli nie chciał
jeszcze wracać, ale musiał. Bo inaczej by zwariował, zwariowałby jak nic.
Dom miejski w
Tonopah tętnił życiem. Zaraz po wejściu z zimnej ulicy w człowieka uderzała
fala gorącego powietrza, zapach śniegu, topiącego się na wyszorowanej dziegciem
podłodze i kurzu, który podniósł się z drewnianych skrzynek wyciągniętych po
długim czasie z ciemnego schowka. Tak samo pachniała poczta w Deadwood, gdzie
na skrzypiącym krześle, za krzywym biurkiem siedziała piegowata Dot. Brakowało
tylko kręcącej w nosie woni sosnowych gałęzi. W głównej sali, którą Jem
ostatnio widział podczas zabawy na czwartego lipca, panował ogromny harmider i
ruch większy niż w mrowisku.
— Co tu się
wyprawia? — zapytał kompletnie zaskoczony Jem, obserwując zaprzątniętych
wspólną pracą mężczyzn, kobiety i plączące się pod nogami dzieci.
— No przecież
nie każemy ludziom siedzieć w Nowy Rok w domach, prawda? — zaśmiała się Nellie,
kiedy już zdjęła szalik i płaszcz. — Dawaj kurtkę, bo się ugotujesz, jak
weźmiemy się do roboty.
Zaprowadziła
go do szerokiego, choć lekko rozchybotanego stołu, przy którym, nad stertą
kolorowych materiałów pochylała się w skupieniu Rachel Cone. Próbowała nawlec
nitkę przez igielne ucho, ale mimo mocno wciśniętych na nos okularów, ciągle
pudłowała.
— Co z tego
będzie? — zapytała radośnie Nellie, kiedy ostrożnie, acz stanowczo zabrała
Rachel przyrządy do szycia, a potem w pięć sekund nawlekła niesforną nić.
Pani Cone, o
której Jem wiedział tyle, że unikała Kate Morgan i często wyrzucała własnego
męża z domu, spojrzała na nich przez grube szkła w błyszczących, drucianych
oprawkach.
— Jak Boga i
mateczkę niebieską kocham, zapakowałabym się w kurs do Reno i kołek w dupsko wsadziła
temu doktorowi, co mi te przeklęte pingle zapisał — oznajmiła, opuszkiem palca
sprawdzając ostrość igły, którą oddała jej Nellie. — Girlandę czy ki pieron se
wymyśliły. Zieloną i czerwoną, a między to jemiołę powsadzać. Tom Merten
przywiózł dziś rano, stoi tam, w pudle albo będzie stać, póki gównarzeria nie
rozedrze.
Jem, który
pierwszy raz widział żonę Palmera w akcji, nagle bardzo dobrze zrozumiał, czemu
Palmer był, jaki był. Nellie musiała już uodpornić się na język i zachowanie
Rachel, bo przytakiwała jej z pełną powagą.
— Trzeba przy
czymś pomóc? — zapytała, rozglądając się po szerokim pomieszczeniu, w którego
każdej części coś się działo.
Rachel
podrapała się za uchem.
— To, co już
uszyte, trzeba zawiesić, ale nie ma komu włazić na drabinę, bo ma wisieć od
galerii nad zespołem, a tam wysoko — stwierdziła. — Ej, Tom! — zawołała w
stronę krępego mężczyzny, który właśnie przechodził obok z drabiną. — Włazisz
tam?
Tom spojrzał w
stronę galerii, otoczonej prostą, drewnianą balustradą, a potem popatrzył z
powrotem na Rachel i parsknął śmiechem.
— Wybacz,
śliczna, mam lumbago.
— Lenia śmierdzącego
masz, a nie lumbago. — Pogroziła mu igłą. — Każdy Merten to zasrany leń. A ty
wleziesz? — zwróciła się nagle do Jema, który w międzyczasie przyglądał się
całemu temu osobliwemu, głośnemu i roześmianemu zgromadzeniu mieszkańców
Tonopah.
— Ja? —
rzucił, przyglądając się nieufnie balustradzie, która, jak na jego oko,
wyglądała średnio stabilnie.
— Nie, komendant
Marshall — przedrzeźniła go Rachel. — Pewnie, że ty. Włóczysz się z moim
Palmerem, Bóg jeden wie, pod jakim stołem ten dureń się teraz poniewiera,
zamiast własnej żonie przyjść i pomóc, jak każdy porządny chłop, to głupiejesz.
Wleziesz?
Zbity z tropu
nagłym atakiem, przytaknął i spojrzał na Nellie.
— Rachel, Boga
w to nie mieszaj — zbyła jej komentarz śmiechem. — Zaraz to rozwiesimy. Chodź,
potrzymam ci drabinę. Tom, prowadź — zarządziła, ciągnąc Jema za rękę.
Tego wieczora
nie tylko rozwiesili kolorową girlandę wokół wielkiej na parę setek ludzi
tanecznej sali, ale pomogli też przy wygrzebaniu z zagraconego schowka
wysokiego świątecznego drzewka, lekko wyłysiałego od leżenia pod stertą
skrzynek i pudeł.
— Gdyby ktoś
częściej robił tu porządek, Sarah Beaton nie musiałaby miotać się w Boże
Narodzenie, że to skandal, żeby w domu miejskim nie stała choinka —
skomentowała znalezisko Nellie. — Trochę już po świętach, ale chyba jej tu tak
nie zostawimy?
Zwołała przy
sobie gromadkę dzieci i rozwieszała razem z nimi papierowe ozdoby, a Jem
podsadzał te, które nie sięgały do wyższych gałęzi, ale koniecznie chciały
porozwieszać tam własne wycinanki. Wraz z upływającym czasem towarzystwo
zaczynało się rozchodzić i rąk do pomocy zostawało coraz mniej, aż w końcu,
kiedy nadeszła pora sprzątania po wielkim dekorowaniu, nagle okazało się, że zostali
sami, jeśli nie liczyć podstarzałego dżentelmena, który drzemał z kluczami przy
pasie w kącie na galerii.
— Bawić to
chce się każdy, ale sprzątać to nigdy nie ma komu — zaśmiała się Nellie, kiedy
razem wynieśli ostatnią skrzynkę wypełnioną najbardziej przypadkowymi
szpargałami i upchnęli ją w schowku razem z resztą nagromadzonych przez lata
rupieci. — Można by jeszcze zrobić coś przy miejscu dla zespołu, ale Rachel
mówi, że i tak się schlają i wszystko poprzewracają… W zeszłym roku skrzypek
wypadł przez okno na piętrze, a potem wstał, otrzepał się i bocznymi drzwiami
wrócił w samą porę na swoją partię. — Przeszli przez długi korytarz i
zatrzymali się obok siebie w szerokim przejściu do głównej sali, skąpanej w
ciepłym, przygaszonym świetle. — Hej, kto to tu zawiesił?
Oboje w tym
samym momencie popatrzyli w górę, a potem jednocześnie spuścili wzrok i ich
spojrzenia spotkały się w momencie, którego zupełnie się nie spodziewali.
— Prosiłam
Toma, żeby nie rozpędzał się z tą jemiołą… Sobie na czole powinien powiesić —
mruknęła.
— Chciał
zrobić komuś numer i chyba nieźle mu wyszło… — stwierdził szybko, starając się
ukryć fakt, że nagle zrobiło mu się strasznie gorąco.
Gorączkowo
rozglądał się po pustym pomieszczeniu, podczas gdy Nellie wbiła wzrok w
podłogę, ale żadne nie postawiło kroku w bok.
— Myślisz, że
zrobił to specjalnie? — zapytała niespodziewanie, a pytanie to było tak bardzo
pozbawione sensu, że znowu na siebie popatrzyli.
— A ty
myślisz, że…?
— Nie wiem, co
myślę…
Jemowi serce
tłukło się jak oszalałe, ale nie wiedział, czy ze strachu, czy z czegoś innego.
Przecież nie miał się czego bać.
— Ja chyba
myślę…
— Co myślisz?
— Myślę, że…
— Za dużo
myślimy — ucięła, a jej zimna dłoń dotknęła jego gorącego policzka. Zwykle
miała ciepłe dłonie.
Trochę chciał,
żeby zabrała rękę, a jednocześnie miał już dość wycofywania się w ostatniej
chwili i zastanawiania się potem, co by było, gdyby jednak. Nie na tym powinno
opierać się życie. Nie o odwracanie się i uciekanie w tym wszystkim chodziło.
Ale czemu nie czuł w tamtej chwili prawie niczego poza dziwnym niepokojem i
poczuciem, że jeśli reszta świata ułożyła dla nich ten idealny moment, to
powinien chcieć i dać się mu ponieść, kompletnie i bez wahania.
A jednak się wahał.
Nagle coś huknęło
przy drzwiach wejściowych, a zaraz potem rozległ się długi i żałosny ludzki
jęk. Natychmiast odskoczyli od siebie jak poparzeni, Nellie w ciemny korytarz, a
Jem plecami we framugę drzwi.
— Ejże… ejże…
— powtórzył się jęk i coś zaczęło szurać po podłodze.
— Palmer! —
zawołali jednocześnie i rzucili się w stronę kompletnie zalanego górnika od
siedmiu boleści, który trochę stał na jednej nodze, a trochę odbijał się od
ścian, zmierzając w ich stronę.
— Gdzieś ty
się poniewierał, człowieku? — Jem złapał go za ramię i niezdarnie pociągnął w
górę. Do najlżejszych to on zdecydowanie nie należał. — Czego tu szukasz?
Z ust Palmera
wydobył się jakiś niezrozumiały bełkot, w którym chyba zabrzmiało coś podobnego
do Rachel. Nellie, na początku gotowa
do niesienia pomocy, postąpiła kilka kroków w tył, wyraźnie zniesmaczona. Palmer
śmierdział jak gorzelnia.
— Może zabierz
go do domu? — zasugerowała, a w jej głosie zabrzmiała nuta złości.
Jem jedną ręką
mocował się z telepiącym się jak galareta Palmerem, a drugą odgarnął sobie
włosy z czoła.
— Rachel go
zabije — stwierdził. — Mam wolne łóżko w baraku.
Nellie
westchnęła ciężko. Przemógłszy odrazę, poszła po swój płaszcz i kurtkę Jema, a
potem, kiedy oboje się ubrali, pomogła pociągnąć kompletnie niewspółpracującego
Palmera na ulicę.
— Jesteś dla
niego za dobry — stwierdziła.
Palmer zaczął
kłapać zębami i łapać na język spadające płatki śniegu.
— Ktoś musi
być — spróbował uśmiechnąć się przepraszająco.
Twarz Nellie
złagodniała.
— Nie zgubcie
się po drodze — pozdrowiła ich i, po chwili zawahania, odeszła w ciemną noc.
— Chodź, stara
wywłoko — mruknął Jem, zarzucając sobie na szyję ciężkie ramię zafascynowanego
śniegiem Palmera.
Z jednej
strony był mu wdzięczny, a z drugiej miał ochotę udusić. I, kiedy tak ciągnął
go w stronę obozu, nie potrafił pojąć, jak jeden pijaczyna potrafił wywołać w
porządnym człowieku tyle sprzecznych uczuć.
Na ten rozdział trza było sporo poczekać, na mój komentarz niestety też, ale oto jestem. Merry Christmas i w ogóle, przy czym nie gwarantuję, że ten komeć w ogóle będzie miał sens.
OdpowiedzUsuńCóż, Tedowi jednak się udało "train roll on". Za to Jem wpadł w, jak mawiała Zofia Beksińska, listopadowy nastrój. "Dni mijały mu beznadziejnie i szybko, a przy tym wszystkie wypełnione były taką samą obojętnością, znudzeniem i pragnieniem zagrzebania się w jakiejś dziurze, z której można by nie wychodzić przez długie miesiące." Zupełnie jak u mnie w sezonie wytężonej roboty, co ostatnio, dziwnym zbiegiem okoliczności, oznaczało właśnie "to, co pozostało z listopada i większość grudnia". Choć oczywiście Jem ma poważniejsze problemy, no i ja nie spędzam Bożego Narodzenia pod ziemią.
Śnieg. Co za moment, żeby akurat teraz czytać ten rozdział! U mnie co prawda poprószyło tylko odrobinę, ale gdyby mocno sypnęło, to moja reakcja przypominałaby reakcję Jema, z wyłączeniem wpadania na bełkoczących patałachów, bo skąd takich wziąć w tej okolicy?
W końcu Nellie. Dobrze. Nie żeby mi się szczególnie spieszyło do jakiegoś romansu między nią a Jemem, ale po prostu lubię ją jako postać. A jeśli w najbliższym czasie jeszcze się pojawi Kate we własnej osobie, to już w ogóle będzie wszystko jak trza.
"Coś ty, pod kamieniem siedział?" - cóż, do górnika taka odzywka może brzmieć wyjątkowo ordynarnie.
No i o mały włos nie doszło do tzw. kissu. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, że było już tak blisko, ale w każdym razie coś się konkretnego zdziało między nimi dwojgiem, nawet mimo nagłego ataku Palmera.
Korekta obywatelska: "gdzie Dopadł go dopiero Smokey". A co do tego, że Nellie "uparcie nie odmawiała spisania go na straty", z kontekstu wynika, że jest tu o jedno przeczenie za dużo. Nie mam też pewności, czy "gównażeria" to wyraz poprawnie napisany.
Pozdrawiam!
Biorąc pod uwagę, że ja mam już od 18 dni u ciebie zaklepane miejsce na komcia, to twój komć u mnie nie musi mieć sensu. Liczy się gest. Świąteczny gest.
UsuńNiech sobie nie myśli chłopak, że mu życie lekkim będzie. Nawet ziemia mu nie będzie. Nic mu nie będzie. Ja kocham swoich bohaterów, ale jeszcze bardziej kocham im robić krzywdę.
PODKARPACIE MELDUJE, ŻE MA ŚNIEG. Resztki, ale ma. A jak w zeszły poniedziałek w Rzeszowie mocniej popadało, to się obudziłam i, z niejakim zdziwieniem odkryłam, że zostałam w jednych dziurawych, trzyletnich botkach. #geniusz
Jak czekasz na Kate, to w następnym rozdziale się doczekasz. Aż za bardzo, że tak rzeknę. A Nellie jest taka słodziusia, że mogłabym ją zjeść <3. To taka następczyni mojej Kitty, tylko mniej rozlazła i ubezwłasnowolniona.
Ty sobie nawet nie wyobrażasz, jak inaczej, jak lepiej, jak radośniej by się wszystko dalej potoczyło, gdyby to tego tzw. kissu jednak doszło. Ja wiem, oczywiście, ale nawet nie chcę o tym myśleć, bo aż mi się źle robi ze sobą samą.
DZIĘKUJĘ ZA KOREKTĘ, WIDAĆ, ŻE INO RAZ TO CZYTAŁAM. No i "gównażeria" tradycyjnie z ortografem, jak ja nie strzelę takiego głupiego ortografa to nie jestem sobą. Narzekam, że dzieciom w pracy sto razy muszę powtarzać, że coś się pisze tak, a nie inaczej, a sama walę takie kwiatki.
MERRY CHRISTMAS I SMACZNYCH PIEROGÓW, ja tam do ciebie powinnam przed końcem roku dotrzeć. :)
Trzymam kciuki, żeby na następny rozdział trzeba było czekać krócej :)
Usuń