DZIESIĘĆ DNI
WCZEŚNIEJ
21 kwietnia 1908, Tonopah, Nevada
Lyman Fox, zastępca
komendanta Marshalla, wyjrzał przez okno i nie zobaczył nic. Burza piaskowa
przyszła do nich dziś znad pustyni Mojave i rozszalała się na dobre całkiem niedługo
po tym, jak komendant odłożył swój rewolwer, którym chwilę wcześniej był
zmuszony wymachiwać. Później założył na głowę wyświechtany kapelusz i powiedział, że
pójdzie na pocztę i będzie próbował skontaktować się z Carson City. Telegraf w
biurze zepsuł się dwa miesiące temu i nikt od tamtej pory nie pofatygował się,
żeby go naprawić. Marshall nie miał więc innego wyjścia, niż wybrać się na
drugi koniec miasta.
Każdy, kto
choć raz zawitał do Tonopah, prędzej czy później przekonywał się, jak fatalnie
miasto zostało rozplanowane podczas budowy. Zaczęła się wielka srebrna gorączka,
zjechało się mnóstwo ludzi, którzy zaczęli na gwałt drążyć we wzgórzach kolejne
dziury i stawiać wielkie szyby. Potem pojawiało się coraz więcej chętnych do
pracy, a wraz z nimi kolejne budynki, wyrastające jak grzyby po deszczu wzdłuż
odchodzących od głównej ulicy dróg.
Jeśli chodziło
o Foxa, to wychował się na północy, na prawdziwym ranczu z krowami i bykami,
jakich w Nevadzie było pełno. Podobno zanim nauczył się chodzić, umiał już
trzymać strzelbę, a kiedy jego ojciec zadarł z Szoszonami i pewnego dnia całą
rodziną znaleźli go nieżywego na polu kukurydzy, Lyman wiedział, że życie na
ranczu i użeranie się z Indiańcami zupełnie go nie interesowało. Pojechał więc
do Carson City, przeskakując na gapę z jednego pociągu do drugiego (przy czym
raz źle ocenił długość skoku w stosunku do prędkości, z jaką poruszał się skład
i do tej pory pamiętał, jak całą noc zwijał się z bólu na sianie w towarzystwie
żywego inwentarza, przewożonego w ostatnim wagonie). Po dotarciu na miejsce
kupił sobie pierwsze prawdziwe buty. (Na ranczu zwyczajnie nigdy aż tak nie
potrzebował, żeby mieć takie, które nie byłyby na niego dwa rozmiary za duże,
dwa za małe albo kompletnie dziurawe). Nie był pierwszym lepszym przygłupem
(choć czasem lubił sprawiać takie wrażenie) i potrafił zakręcić się wokół
odpowiednych ludzi, więc sprawy w końcu potoczyły się dla niego tak, że został wysłany
w głąb stanu na zastępcę komendanta jakiś rok po tym, jak Tonopah zostało oficjalnie
przechrzczone ze swojej poprzedniej nazwy, Butler City, na język Szoszonów.
Wszędzie prześladowali
go ci Szoszoni.
Drzwi biura
zaskrzypiały, do środka wdarł się podmuch chłodnego wiatru, który przyniósł ze
sobą zapach wysuszonej ziemi. Komendant Marshall najpierw zaklął szpetnie, potem
zatrzasnął za sobą z hukiem drzwi i dopiero wtedy przekazał zachrypniętym
głosem najnowsze wieści:
— Pozrywało
linie. Ze trzy dni zejdzie zanim je naprawią, psiakrew.
— I co z nim
zrobimy? — Fox podniósł się leniwie z chyboczącej się na boki ławki pod ścianą
i spojrzał w stronę siedzącego za kratami winowajcy dzisiejszego zamieszania.
Czegoś takiego
Tonopah chyba jeszcze nigdy nie widziało. A widziało już naprawdę wiele.
— Siedzi tak
odkąd poszedłem? — Marshall podszedł do swojego biurka i zgarnął z niego
pozostawiony wcześniej rewolwer, po czym wsunął go do kabury przy skórzanym pasie,
podtrzymującym spodnie. — Wziął się coś odzywał?
— Nic a nic.
— Nie jęczał,
że boli?
— Cicho siedzi.
Komendant
westchnął tylko ciężko i machnął ręką, jakby chciał odgonić od siebie natrętną
muchę.
Śmiał się,
kiedy po raz pierwszy spotkał swojego nowego zastępcę (poprzedniemu coś
głupiego strzeliło do głowy: wybrał się w środku nocy na pustynię i tyle go
wszyscy widzieli). Śmiał się, bo nowego zastępcę wystarczyło zapytać, skąd go
tu przysłali, a on już opowiadał historyjki o Szoszonach, swoich pierwszych
butach albo wciskał człowiekowi bajeczkę o tym, jak to jego zdaniem burze — i
te zwykłe, i te suche, i te piaskowe — jak one wszystkie, zanim jeszcze
nadeszły i rozpętały się człowiekowi nad głową, miały swoją zapowiedź.
— Przed burzą
zawsze jest cisza, a od tej ciszy można poznać, kto jest wariat, komendancie.
Może miał
trochę racji, może nie miał w ogóle, tego wiedzieć nie mogli nawet jego
najstarsi Szoszoni, których podobno najchętniej by powystrzelał co do jednego, ale
jakoś za często odwoływał się do dziwacznych zabobonów rodem z indiańskiej
chaty, żeby ktokolwiek brał go na poważnie.
— Pozrywało
linie — powtórzył Marshall, podchodząc do krat. Zacisnął ubrudzoną smugami zaschniętej
krwi dłoń na jednej z nich i zaglądnął w głąb długiej, ale wąskiej celi, która
dawno nie miała okazji nikogo gościć. — Pojedziesz do Carson City, to na pewno,
ale trzeba poczekać — powiedział. Przez chwilę zrobiło mu się naprawdę przykro.
Jemu, staremu komendantowi, zrobiło się przykro, bo wciąż nie do końca potrafił uwierzyć w to,
że sam go za tymi kratami zamknął. I za dzień, dwa, może trzy, wszystko
zależało teraz od pogody, kiedy z Tonopah pójdzie już telegram do stolicy
stanu, a stolica odpowie, sam zaprowadzi go na pociąg.
Marshall
odsunął się od krat i przeszedł się dwa razy po biurze, myśląc nad czymś intensywnie.
Nagle drzwi
biura znowu się otworzyły, a po pomieszczeniu przebiegł zimny podmuch
nocnego wiatru, niosąc ze sobą piach i zapach suchej ziemi. Komendant i jego
zastępca odwrócili się w stronę stojącego na progu łysego mężczyzny z
przykurzoną, ciemną brodą.
— Doktór kazał
po komendanta pójść — powiedział, a w tonie jego przepitego i przepalonego głosu
zabrzmiał bełkotliwy akcent z Teksasu. — To żem poszedł — dodał niepotrzebnie,
a jego wzrok na chwilę powędrował w stronę celi.
— Już? Zaraz
przyjdę — odpowiedział Marshall i drzwi zamknęły się za niespodziewanym
przybyszem przy wtórze zawodzącego wiatru.
Spojrzał
jeszcze raz za grube kraty. Więzień, skulony na wąskiej ławce pod ścianą, ani
trochę się nie ruszył. Gdyby nie to, że głośno oddychał przez usta, bo chyba
miał przestawiony nos, a przy okazji cholernie musiały boleć go żebra, można było
pomyśleć, że nie żył. Doktor Smith powinien przyjść też do niego, ale teraz
pewnie prędzej rzuciłby się do bitki, niż dał komuś obejrzeć.
Pozostałości późno
zjedzonego obiadu przewróciły się Marshallowi w żołądku. Pogładził końcami
palców swoje gęste wąsy, po czym zwrócił się do swojego zastępcy:
— Idę. Doktor
czeka.
— Kroić będzie?
— zawsze skory do głupich żartów Fox wyszczerzył zęby w obłudnym uśmiechu.
Trudno było mu
się dziwić. Nigdy nie ukrywał, że nie czuł przywiązania do Tonopah. Nie
pracował tu od początku, nie obserwował, jak w ciągu kilku miesięcy na środku
pustyni wyrosło górnicze miasteczko, przyciągające tłumy najróżniejszych typów
z całego kraju. Marshall został tu komendantem pod koniec tysiąc dziewięćset trzeciego,
a po czterech latach znowu wybrano go na to stanowisko. Pilnował porządku. Miał tu swoje miejsce. Miasto go
potrzebowało (lubił w to wierzyć), a dzisiaj okrutnie je zawiódł.
A Fox… Wciąż
pozostało w nim coś z tego oszołoma, którym był, zanim został panem władzą.
Tacy jak on już tak mieli, że im bardziej czegoś nienawidzili, tym częściej o
tym mówili. Owszem, durny Lyman miewał swoje dobre momenty, kiedy doskonale
sprawdzał się w roli zastępcy i Marshall myślał sobie wtedy, że nie wymieniłby
go na nikogo innego, ale czasem zachowywał się jak prawdziwy wrzód na tyłku,
pozbawiony nawet świadomości, że człowiek mógł czuć coś takiego, co nazywano zwykłą
empatią. Ale skąd Fox znałby takie skomplikowane słowa.
— Głęboko
gdzieś mam, co będzie robił. — Zupełnie nie było mu do śmiechu. — Że też akurat
dziś musiało szambo przypełznąć. — Westchnął ciężko i przestąpił z
nogi na nogę. Widać było, że zupełnie nie miał ochoty iść do doktora.
Fox popatrzył
w stronę okna, które znajdowało się za biurkiem Marshalla i zamyślił się na
kilka sekund.
— Komendant
już wie, ale Szoszoni mają o tym swoje zdanie.
— Niewiele
mnie interesuje ich zdanie, kiedy pozrywało nam wszystkie zasrane linie i teraz
będzie mi tu siedział, a ja też będę siedział i gapił się na niego, jak cielę
na malowane wrota — powiedział Marshall, stopniowo zniżając głos, a na końcu
wskazał palcem głównego zainteresowanego, który zachowywał się, jakby zupełnie
stracił kontakt z otaczającym go światem, choć prawdopodobnie doskonale
wiedział, co się wokół niego działo. — Nie mówię, że on – położył nacisk na niego — sobie na to zasłużył… — wzburzył
się i urwał na chwilę, bo zdał sobie sprawę, że nie panował nad własnym głosem.
— Ale zasłużył
— dokończył za niego Fox, który wcale tak nie uważał, jednak dla świętego
spokoju nie mówił tego głośno.
Fox głośno nie
mówił również, że, jego zdaniem, Marshall czasem miał za miękkie i za dobre
serce jak na komendanta oddelegowanego z Pahrump przez tamtejszego szeryfa, ale
póki ten wywiązywał się ze swoich obowiązków, nie zamierzał na niego narzekać. A
jeśli już by mu się zdarzyło, to jedynie po cichu.
— Dobra, idę.
Siedź póki nie wrócę — polecił Marshall i wyszedł.
Fox nie potrzebował,
by wydawano mu oczywiste rozkazy, jednak przytaknął i wrócił na swoje miejsce na
ławce pod ścianą. Nasunął na czoło przyozdobiony rzemieniem kapelusz, wyciągnął
wygodnie nogi, założył ręce na piersi i opuścił głowę z zamiarem zdrzemnięcia
się na chwilę, ale dujący dziko za oknem wiatr wcale mu w tym nie pomagał, a od
twardej ściany ciągnęło mu po plecach.
Patrzył przez
chwilę w stronę celi, do której docierały jedynie ochłapy ciepłego, żółtego
światła, padającego z podwieszonej pod sufitem, kolebiącej się lekko na boki
lampy i zaczął cicho śpiewać, przy akompaniamencie dującego za oknem wiatru:
Powieszą mnie o świcie, nocy kres jest tuż
Powieszą mnie o świcie, nie ujrzę słońca już.[1]
[1] The Arizona Killer tł. z filmu 3.10 do Yumy (2007)
O, tym razem Ameryka :) Fajnie. Moimi ulubionymi fragmentami USA są, niezbyt oryginalnie, Nowa Anglia, NYC/New Jersey i Kalafiornia, ale dla odmiany miło powitać historię toczącą się w Nevadzie.
OdpowiedzUsuńTrzeba przyznać, że zapowiada się intrygująco, tu i ówdzie rozsiane aluzje do tego, co Się Wydarzyło każą czekać na ciąg dalszy, który przyniesie wyjaśnienia. Miło też znów zobaczyć znajomą frazę i plastyczne opisy, bez trudu wprowadzające w suchy, piaszczysty klimat tych stron. Fox i Marshall (właściwe nazwisko do takiej roboty) nie sprawiają może wrażenia, jakby tej historii mieli należeć do głównych bohaterów, ale zarysowani są jak trzeba.
Podsumowując - #czekamnanexta. No i ciekawe, czy Szoszoni pojawią się we własnych rdzennych osobach, czy tylko w wynurzeniach Foxa.
Brakowało mi jeszcze tych Stanów Zjednoczonych, przyznaję. Właśnie jakoś lubię te mniej zaludnione stany, choć w przypadku tego opka miejsce akcji wybrało się no, że tak to ujmę, bez mojego udziału. Przyszłam na gotowe. :D
UsuńZ Foxem i Marshallem (nazwisko mi się udało, kapnęłam się już dużo później i stwierdziłam, że fajne jest, zostawiam :P) się pożegnamy, tak samo jak z Szoszonami, nie będą nam już potrzebni, bo w następnej noci wpadają główni bohaterowie i nad nimi się teraz będę znęcać.
#dziękizakomciakarmiszwena
Dobra, przeczytałam. Potrzebowałam dłuższej chwili, bo w między czasie poszłam spać (w nocy nie przespałam nawet godziny).
OdpowiedzUsuńMasz naprawdę ładne, zgrabne opisy i podoba mi się, że tworząc tę historię posiłkujesz się odpowiednimi źródłami, żeby wyszło coś autentycznego. ;)
Cały rozdział jest zachowany w spokojnym tonie, poznajemy dwóch bohaterów, których fajnie zarysowałaś. Wystarczająco, by ich zapamiętać. :) Szoszoni. Ich na pewno zapamiętam. :D
I naprawdę jestem ciekawa, czemu wylądował w tym więzieniu.
Ojej, to widzę, że dopadło nas podobne choróbsko. To teraz pożyczę szybkiego powrotu do zdrowia!
UsuńŹródeł udało mi się znaleźć zaskakująco dużo i za pisanie zabrałam się dopiero po przeczytaniu ich i zrobieniu notatek, ale i tak później mocno naciągam niektóre fakty, powiedzmy, że to licentia poetica. (Na przykład w Tonopah w 1907 nie było żadnego komendanta, bo miasto miało opinię wyjątkowo spokojnego, Marshall i Fox teoretycznie nie mają prawa bytu.)
To więzienie to główna tajemnica tego opka. :D
https://png2.kisspng.com/sh/d95a76883d4697f840866eb3de6523fd/L0KzQYm3VcAyN6p4j5H0aYP2gLBuTfpwcJ8yf9H4ZH3kfn77iPUubZ51feR4cj32PbBsl71oepD0jtc2a4Lyfry0mgpuaV5wRdd2cHX1f8O0VfFmQGNqSqM9YUW2dYi1WMg4OmIATqk6NUK4QYe8VsAyO2E5TZD5bne=/kisspng-john-goodman-the-emperor-s-new-groove-kronk-yzma-k-emperor-5ae82e214a53e7.8872196715251656013045.png
OdpowiedzUsuńBUM SKARBIE
JESTEM
Ogólnie uważam, że Hameryka to w ogóle totalna odmiana jak na Ciebie, znaczy jakby od początku wiedziałam, że sprawa będzie się działa w ameryce, ale przyzwyczaiłaś mnie już do Anglii i tamtych klimatów. Ja nigdy nie miałam serca do Ameryki, szczególnie TAKIEJ ameryki, ale jestem ciekawa, bo Ty i Twoje pisanie już mnie tak zdążyłaś do siebie przekonać, że spodziewam się, że mi się anyway spodoba nawet mimo braku jakiegokolwiek zainteresowania.
Będą mi się myliły imiona. Pamiętam Lyman i Fox, ale kto jest kim - zabij mnie. Nie wiem w ogóle skąd u mnie taka przypadłość, ale ostatio w ogóle nie jestem w stanie spamiętać imion (NAWET WŁASNYCH POSTACI RIP JA).
Było krótko to, ale planuję dziś przeczytać I SKOMENTOWAĆ co najmniej 5 rozdziałów. Także coś tam w końcu konkretnego powiem, bo po tym kawałku to tak - absolutnie przepięknie piszesz, ale to już wiesz, ale zmierzam do tego, że tak jak tam, na Originie, zdarzało mi się wypisywać ci jakieś przecinni i inne chuje muje to tu w ogóle tego nie ma/nie widzę. Ale ogólnie widzę naprawdę duży progres, chociaż myślałam, że w Twoim wypadku to już niemożliwe. O Riserczu i autetyczności nie będę mówić, bo jesteś królową XD
Stalkując komentarze zobaczyłam, że główni bohaterowie dopiero w następnej noci, więc nie mam wyrzutów sumienia, że tych tu nie zapamiętam XD Biegnę dalej zatem!
BUM SZAKALAKA!
UsuńWITAJ :D
Ja zawsze chciałam coś Made in the USA, tyle czasu spędziłam w Anglii, a jak w sumie się nad tym zastanowić, to DUŻO DUŻO więcej wiem o Hameryce, niż o Anglii w latach 1900-1930. Choć wiesz, druga część Originu (która przy tym tempie pewnie nigdy nie powstanie) dzieje się w Hameryce (i to na południu jeszcze XDDDDD)
Lyman i Fox to jedna osoba, stara :D. Lyman Fox. Jest tu jeszcze komednant Marshall i ten ktoś za kratami. Wspomniany jest doktor Smith (pojawi się na chwilę duuużo później) i ten nieistotny gość, który przyszedł z wiadomością. Chyba nie jest aż tak źle pod względem postaciowym, starałam się naprawdę nie rzucać jak szalona nazwiskami i osobami. Dwie istotne stąd do zapamiętania do komendant Marshall i jego zastępca (cecha szczególna: nie lubi Szoszonów) Lyman Fox.
Tu ogólnie będzie krótko. To nie Origin, nie mam tu az tyle do powiedzenia (co odkryłam z zaskoczeniem, lolz XD). Ogółem to jest krótkie opko. No i ja się tak po napisaniu pięciu stron z reguły już męczę (jak ktoś się leniem urodził, to leniem już umrze, RIP JA :D).
Coś błędów tu było, ale już mi powypisywano w większości, YOU'RE LATE FOR THE PARTY XDDDDDDDDD. A tak serio, zaczęłam się zmuszać do czytania przed publikacją więcej niż 1 raz, kiedyś byłam w chuj leniwa, teraz się staram. XDDDDD Królową to ja jestem dramy, risercz tu leży i kwiczy tak trochę, ALE CHYBA DOBRZE MI SIĘ TO UDAŁO UKRYĆ, także dziena stara, ty to potrafisz mi posmarować komplementami. :*