czerwiec 1907
Hamulce
zapiszczały przeraźliwie i ludzie stojący zbyt blisko krawędzi stacji już
wiedzieli, że należało zacząć się od niej odsuwać. Najpierw go usłyszeli,
dopiero potem zobaczyli — sapiący, spowity kłębami szarobiałego dymu, ociężały
pociąg, taki, jakich wiele regularnie wtaczało się na stację w wiecznie zakurzonym
Tonopah.
Smokey Reed,
który już od pół godziny stał ukryty w cieniu, opierając się o ścianę budynku z
kasami biletowymi, wypluł przeżuty kawałek tytoniu, wgniótł go w ziemię bardziej
niż w zeszłym tygodniu oderwaną od buta podeszwą i ruszył przed siebie.
Zastanawiał
się, czy go pozna. Ostatnio widzieli się… Sześć lat temu? Nie, chyba pięć,
rozmawiał wtedy z Lois. Tak, więc to musiało być pięć, a nie sześć, jak nic w
dziewięćset drugim… To ile miałby teraz lat? Dwadzieścia jeden? Tak, pewnie
dwadzieścia jeden, ale zawsze wyglądał na trochę starszego niż w
rzeczywistości, a Worthy, póki jeszcze z nimi był, powtarzał, że choć trafił mu
się tylko jeden syn, to przynajmniej po upartości podobny do niego.
Może teraz
przypominał go jeszcze bardziej? Wydawało się, jakby Worthy’ego wcięło bardzo
dawno temu, ale Smokey pamiętał go tak wyraźnie, jakby to było wczoraj: siedzieli późną porą przy stole, upychali w
fajce tytoń i palili ją jeden po drugim, obok pod kuchnią wciąż buzował ogień,
bo rok zaczął się cholernie zimno, a w tej samej izbie spały przecież dzieci. Lois
wtedy spodziewała się już piątego i, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziała,
ostatniego.
Smokey tak się
zamyślił nad Lois, że musiał przeprosić się z jakimś wysokim dżentelmenem w
odprasowanym garniturze, z obowiązkowym jasnym kapeluszem na głowie, którym
pewnie zakrywał łysinę, jak ci wszyscy odstawieni wielcy inwestorzy,
inżynierzy, geolodzy czy inni kasiaści frajerzy. Dżentelmen przyjął przeprosiny
górnika, ale był wyraźnie wzburzony, że ktoś tak obdarty i niedomyty śmiał wejść
mu w drogę.
Smokey
pomyślał, że nie pogardziłby takim jasnym kapeluszem, zwłaszcza, że nie tak
dawno zdarzyło mu się trochę za dużo wypić i zostawić swój w saloonie. Kiedy
wytrzeźwiał i tam wrócił, jego własnością ktoś zdążył się już zaopiekować.
Pewnie jakiś nietutejszy albo taki, co miał wkrótce wyjechać, bo, choć Smokey
od tamtej pory bacznie obserwował wszystkich, którzy wyglądali, jakby mogli
mieć ochotę na jego kapelusz z czarnym rzemieniem, nigdy go już nie zobaczył.
Szkoda, to był
naprawdę porządny kawał kapelusza, zrobiłby dziś z niego użytek — słońce grzało
tak mocno, jakby wściekło się na całe miasto.
Wyglądało na
to, że z pociągu wysiadali już ostatni pasażerowie — wystrojona w białe koronki
dama z odzianymi w rękawiczki drobnymi dłońmi, młoda matka z czerwonym na
twarzy, głośno płaczącym dzieckiem na rękach, dwóch mężczyzn z takimi samymi,
paskudnie poprzestawianymi przed laty nosami…
W końcu, kiedy
Smokeyowi przemknęło już przez myśl, że jego
dzieciak Jem jednak nie przyjechał, pojawił się. Stanął na ostatnim stopniu
i mrugał zawzięcie oczami, starając się przyzwyczaić wzrok do nagłego ataku
boleśnie jasnego światła. Smokey przystanął na środku stacji i, zupełnie nie
przejmując się tym, że właśnie utrudniał płynny przepływ ruchu, zagwizdał
głośno, zwracając tym na siebie uwagę przede wszystkim Jema, ale również kilku
osób wokół. Gdyby zdążył sprawić sobie do tej pory nowy kapelusz, zdjąłby go z
głowy i pomachał nim, a tak musiał sobie radzić tylko ręką.
Spojrzeli na
siebie i Smokey nie mógł już nic poradzić, kiedy zobaczył szeroki uśmiech na
twarzy Jema. Odpowiedział mu okrzykiem radości i jeszcze szerszym uśmiechem.
Teraz,
prawie pięć lat po Worthym, jego jedyny syn zeskoczył na peron i spotkał się z
szeroko rozłożonymi ramionami Smokeya w połowie drogi.
— Wiesz, żem
się bał, że cie nie poznam? — zaśmiał się Smokey, kiedy już wypuścił Jema z
najmocniejszego uścisku, na jaki było go stać i dał mu złapać oddech. —
Wyrosłeś, dzieciaku — dodał, kręcąc głową z niedowierzaniem.
Był wysoki,
wyższy niż Lois albo Worthy — pewnie wdał się w któregoś z dziadków, których
nigdy nie miał okazji poznać. Gdyby się uprzeć, mógłby mieć teraz rysy twarzy ojca, nawet te same
wyraźnie zarysowane kości policzkowe, ale to zauważyć mógł tylko ktoś taki jak
Smokey, który tego starego sukinkota z wiecznie zapuchniętą od nadmiaru gorzały
mordą znał praktycznie od zawsze. Worthy to,
że mógł wyglądać jak przyzwoity człowiek konsekwentnie ukrywał pod gęstą,
zaniedbaną brodą, znoszonymi ubraniami, zapachem bimbru i brudem, którego nie
widział sensu do końca zmywać, bo przecież pracował w kopalni, a jak nie
pracował, to wywlekał się na polowania albo chlał w saloonie, w czym zresztą
Smokey często dotrzymywał mu towarzystwa. (I z czego później nie był dumny
przed Lois).
Jem wyglądał sobie
całkiem przyzwoicie, może tylko koszula i spodnie trochę za bardzo na nim
wisiały, ale gdyby go lepiej ubrać, poczesać te wiecznie rozczochrane, słomiane
włosy i wsadzić w dłoń coś innego od tłumoczka, można by go nawet pomylić z
gościem, który nie przyjechał tu za najpodlejszą pracą, a za interesem życia. Pewnie,
że wyglądał na starszego, niż był — zdążył już dostać od życia w tyłek i
martwić się o to, czy siostry i matka będą miały co jeść. (A zresztą, nie on
jeden, w Deadwood wszystkie dzieciaki szybko dorastały i miały równo przesrane).
Jem miał jeszcze
te same szarozielone oczy, których jedno wesołe, pełne życia spojrzenie
wystarczało czasem, żeby Worthy namówił Smokeya do zrobienia czegoś wybitnie
głupiego. Bo niby dlaczego Smokey nie miał wszystkich zębów? A właśnie dlatego,
że Worthy miewał durne pomysły.
— A tobie
jakby ze dwa lata ubyło. — Z zamyślenia wyrwał go głos Jema, który właśnie podnosił
z ziemi swój sfatygowany tłumoczek, upuszczony niedbale przy powitaniu, gdy
odwzajemniał żelazny uścisk Smokeya. — Kopalnia służy, co nie? — Trochę
przesadzał, ale rzeczywiście, Tonopah wyszło Smokeyowi na dobre.
— Eee, szkoda
gadać. Pofarciło mi się. Tylko w Belmont i Mizpah się teraz powodzi. Durne
czasy, sam wiesz.
— Durne —
przytaknął Jem, rozglądając się po okolicy.
Mimo pewnych
podobieństw nie mógł porównywać tego miejsca do Deadwood, gdzie spędził
większość swojego życia i gdzie w kopalni Olafa Seima przepracował ostatnich
kilka lat. Przyzwyczaił się do życia wśród porośniętych wysokimi,
ciemnozielonymi sosnami wyżyn i straszących w głębokich parowach martwych
drzew, a tu nagle widział otaczające miasto ze wszystkich stron i widoczne z
każdego punktu łyse wzgórza. Przez krótką chwilę zatęsknił za
rodzinnymi stronami, a przecież starał się nie myśleć o domu.
Ruszyli ze
stacji. Szli ramię w ramię po niezbyt równym chodniku, wywalczonym nie tak
dawno temu przez nadgorliwie gospodynie domowe, które skrzyknęły sobie własne
kółko i spotykały się co niedziela wieczór w budynku szkoły. Teraz podobno
szykowały się do wykrzyczenia zamknięcia któregoś z saloonów dla górników, bo
tego we wciąż budującym się hotelu Mizpah ruszyć nie mogły, ale co innego zorganizować
kawałek chodnika, a co innego stawać na drodze tym, co najwyraźniej chcieli
mieć gdzie przegrywać swoje pieniądze.
Smokey i Jem mijali
wysokie, równo stojące budynki, ciasno skupione wzdłuż gościńca, po którym w
pewnym momencie przejechał nawet najprawdziwszy samochód, a poza tym przebiegały
konie, rozwrzeszczane dzieciaki i śpieszący na drugą stronę ulicy przechodnie.
Byli wśród nich tacy wyjątkowo porządnie ubrani, tacy ubrani trochę gorzej, ale
wciąż czysto i schludnie i tacy, którzy albo właśnie skończyli swoją szychtę w którejś
z kopalni na wzgórzach, albo dopiero szli do pracy.
Smokey
zatrzymał się nieopodal najwyższego budynku w mieście — wspaniałego hotelu
Mizpah, postawionego ledwie dwa lata temu, ale jeszcze niedokończonego. Jego
dumna bryła, wzniesiona przede wszystkim z czerwonej cegły, pyszniła się swoją
okazałością w otoczeniu w większości drewnianych zabudowań. Wewnątrz hotel
podobno prezentował się jeszcze lepiej niż z zewnątrz i znajdowało się w nim
wszystko, co cieszyło oko, ale było doskonale zbędne jeśli szło o prawdziwe
życie, ale to Smokey znał tylko ze słyszenia. Jakby jednak nie patrzeć,
miejsce, w którym mieściło się biuro Tonopah Banking Corporation, a sam Wyatt
Earp utrzymywał saloon, musiało przyzwoicie wyglądać. W oczy bardzo rzucały się
jeszcze dwa najprawdziwsze, choć trochę przykurzone samochody, zaparkowane przy
krawężniku naprzeciw hotelowych drzwi.
— Widzisz ten
szyb, tam, przed wzgórzem, obok czerwonego dachu? — zapytał Smokey, kładąc dłoń
na ramieniu Jema i kierując jego uwagę w punkt, który właśnie wskazywał
palcem.
Prawdę mówiąc,
Jem widział z tego miejsca dwa szyby, ale, rzeczywiście, koło budynku z
czerwonym dachem, kształtem i wielkością przypominającego szopę, tuż przy
wysokiej górze, znajdował się tylko jeden, wyglądający na wyższy od
drugiego.
— No, widzę. I
co?
— Mizpah, sama
Belle Butler krzciła, a za nią góra Oddie, a dalej Belmont. Tam masz robote. Po
lewej Silver Top. Burro, Valley View i Desert
Queen ledwo teraz zipią, a maszeruje sie do nich kawał drogi za wzgórzami.
— Robi
wrażenie – odparł Jem z podziwiem.
— Ano, robi,
póki nie trza tam zleźć pod ziemię — zaśmiał się Smokey.
— Wiem
przecież.
— Albo póki
jakiś dureń źle nie wymierzy i nie wysadzi skrzynki dynamitu…
— Smokey, ty
stary durniu…
Przestał się
śmiać.
— Proszę
ciebie, Worthy się odezwał! — zawołał.
Gdyby Jem miał
więcej szczęścia, urodziłby się w dobrze ustawionej rodzinie, gdzieś na
wschodnim albo zachodnim wybrzeżu, blisko oceanu, a daleko od gór, i byłby zasranym
marzycielem, który nie musiałby nawet palcem kiwać, a wszystko byłoby i tak
wokół niego zrobione, ale szczęścia nie miał, jak oni wszyscy tutaj. Gdyby
każdemu w życiu się powodziło, świat by tego nie zniósł, bo wśród ludzi, tak
samo jak w naturze, wszystko musiało się jakoś równoważyć, a przynajmniej do takiego wniosku
dochodził Smokey, kiedy przeżuł za dużo tytoniu.
Smokey,
chociaż nigdy nie uważał się za zbytnio szlachetnego, a w czasach, kiedy był
jeszcze młody i głupi głupotą człowieka niedoświadczonego i zuchwałego, nie
pomyślałby, że spotka kogoś, komu będzie życzył jedynie wszystkiego dobrego. A
teraz chciał, żeby Jemowi wyszło lepiej niż jemu, lepiej niż Worthy’emu, żeby
synowie mieli więcej szczęścia niż ich ojcowie. Jasne — chcieć to on sobie
mógł, a życie potoczyło się tak, że Jem, jak nie jeden dzieciak, ledwo zaczął
rozumieć, czemu niebo było niebieskie, a trawa zielona, a już znał drogę do
kopalni i wiedział, że pewnego dnia nie będzie tylko obserwował spod przykrycia,
jak ojciec wstaje przed świtem i idzie na swoją szychtę, tylko wstanie razem z
nim i razem z nim pójdzie.
I tak nie miał
w życiu źle. Naprawdę nie miał źle. A teraz Smokey zamierzał wynagrodzić mu te
lata, od kiedy sam zwinął się z Deadwood i pojechał szukać szczęścia sam dla
siebie.
Po gościńcu
przejechała ciągnięta przez gniadego konia dwukółka, wznosząc za sobą tumany
gęstego pyłu. Smokey zakaszlał dwa razy, a Jem dosłyszał w jego oddechu coś, co
świszczało przy wydechu i charczało przy wdechu, ale wiedział, że nie było po
co zwracać na to uwagi. Jemu też się już to samo zaczęło.
Poczekali aż
kurz opadnie i przeszli szybko na drugą stronę szerokiej ulicy. Naprzeciw
hotelu Mizpah mieścił się sklep ogólny Eastmanów — jego obecność zaznaczał
kolorowy szyld wiszący nad wejściowym drzwiami, które były otwarte na oścież i
podparte kamieniem. Z urywek rozmów Jem usłyszał, jak kobieta w zbyt grubej,
jak na dzisiejszą pogodę, perkalowej sukience skarżyła się innej damie, że
tydzień temu nadała na poczcie list, a dziś okazało się, że nikt jeszcze nie
pofatygował się, by go wysłać. Pewien jegomość narzekał na ceny tytoniu, inny
mówił, że słyszał o beznadziejnej stawce za srebro, a ktoś jeszcze wspominał,
jak w zeszłym tygodniu w Desert Queen tak trzasnęło, że aż ludzie w mieście
poczuli wstrząs.
— Prawda to? —
zapytał Jem, doganiając Smokeya, bo zagapił na witrynę w sklepie Eastmanów i
został trochę z tyłu.
— Z czym?
— No, z Desert
Queen. Że trzasnęło.
Smokey skręcił
w bok, gdzie nie było już chodnika tylko przepłukana pomyjami i innymi
nieczystościami uliczka i zaczął grzebać po kieszeniach kamizelki w
poszukiwaniu tytoniu, który mógłby jeszcze pożuć, ale okazało się, ostatni liść
zostawił wypluty na stacji.
— Gadanie. Ja
żem w Belmont nic nie poczuł.
Jem wreszcie
mógł głębiej odetchnąć, bo wyszli z cuchnącej uliczki i nagle znaleźli się w tej
części miasta, gdzie nie było już wysokich hoteli, dużych sklepów ani banków,
tylko byle jak rozsiane, większe lub mniejsze drewniane i malowane na biało
albo stawiane częściowo z kamienia domy. Jedne bardziej przypominały prymitywne
chaty, drugie mniej. Jedne miały dziurawe dachy, drugie nie. Jednym było bliżej
do pompy z wodą, drugim dalej. Nie trzeba było być odkrywcą, by poznać, że znaleźli
się na obrzeżach miasta.
— Głęboko jest
w Belmont? — dopytywał się dalej Jem, który wiedział, jak wyglądały kopalnie
setki kilometrów stąd, w całkiem innym klimacie, działające na tylko z pozoru
podobnych zasadach.
— Pięć
poziomów. Ale spokojna głowa, już ci ja przypilnuje, żebyś na piątym nie
skończył, niech se tam inni łażą.
Im dalej szli,
tym mniej domów ich otaczało, aż w końcu znaleźli się poza miastem, porządnie
spoceni i umęczeni stale wznoszącym się terenem. Smokey szedł dzielnie dalej,
bo przechodził tą drogą codziennie już od ponad roku, ale Jem zatrzymał się,
nie tyle ze zmęczenia, co po to, żeby popatrzeć na panoramę miasta. Widział stąd
znajdujący się w ścisłym centrum dach hotelu Mizpah, pretendującego do miana
najwyższego budynku w całym stanie, i kłęby ciemnego dymu, unoszące się w
okolicach stacji. Ruszył się z miejsca dopiero, kiedy pogonił go
zniecierpliwiony Smokey.
Kopalnia Belmont
zatrudniała stu osiemdziesięciu ludzi pod ziemią i dziewięćdziesięciu na
powierzchni. Dla tych, którzy przybyli do Tonopah bez własnych rodzin albo nie
zdecydowali się ich tu założyć, bo miasto traktowali jako krótki przystanek po drodze,
Belmont zapewniała miejsce w jednym z baraków wśród dużego obozowiska, nieopodal
sięgającego stalowymi ramionami ku niebu szybu Mizpah. Baraki były całkiem
nieźle wykonane, a drewniane ściany chroniły choć trochę przed chłodem w nocy
(a noce bywały tu naprawdę zimne, nawet latem) i uporczywym gorącem w dzień. Może były to tylko cztery ściany, miejscami dziurawy dach i nierówna podłoga z
podgryzanych przez robaki twardych desek, ale dla każdego chętnego znajdowało
się tam miejsce do spania, o ile pozwalał sobie potrącić co nie co ze swoich obiecanych
pięćdziesięciu ośmiu dolarów z kawałkiem na miesiąc.
— Bardzoś
zmęczony? — zapytał Smokey, kiedy weszli do jednego ze stojących najbliżej baraków,
który znajdował się w pierwszym rzędzie zaskakująco porządnie zorganizowanego
obozu.
— Nie bardzo —
odparł Jem, zajęty rozglądaniem się na boki.
W baraku
Smokeya pod jedną ścianą stało łóżko, pod drugą śmiesznie niski stół z wyłamaną
jedną nogą, na którym rdzewiała sobie lampa naftowa, a w kącie znajdował się
niewielki, przydający się szczególnie wieczorami żeliwny piecyk i sporych rozmiarów
żelazna skrzynia zamykana na masywną kłódkę.
W takich
miejscach ludzie pojawiali się i znikali. Ktoś przyjeżdżał, zostawał na trochę,
a potem udawało mu się złapać lepszą robotę gdzie indziej, więc pakował się i
już go nie było. Jem też miał taki plan — nikomu jeszcze o tym nie wspominał,
ale nie chciał do końca życia być górnikiem, bo nie miał wątpliwości, że byłoby
to dla niego wyjątkowo krótkie życie. Już teraz, ledwo skończywszy dwadzieścia
lat, potrafił pod ziemią dostać takich ataków kaszlu, jakby miał zaraz wypluć własne
płuca, ale póki co twardo trzymały się na miejscu i naprawdę był im za to
wdzięczny.
— No to zostaw
graty i pójdziem od razu do biura. Pewnie ci dadzo szychte jutro od rana, a jak
nie, to ci załatwię. Masz łóżko po Fisku Ahlersie, tylko trzeba je tu
przynieść. Pechowe — oznajmił Smokey. Z góry zaplanował, że wprowadzi Jema do
swojego baraku. I tak zbyt często w nim ostatnio nie bywał. Przede wszystkim
jednak chciał mieć dzieciaka na oku. Ze względu na Worthy’ego. I na Lois. — Stoi
puste od kwietnia, żem pilnował, a jak mi chcieli kogo przykwaterować, tom stał
w drzwiach i nie puszczał — dodał i wygrzebał spod swojego cienkiego jak
smażony placek materaca małą paczuszkę, obwiązaną sznurkiem, który rozsupłał i
wyjął trochę tytoniu, żeby mieć co żuć przez resztę dnia.
Jem zostawił w
kącie swoje rzeczy, których nie miał wiele, więc nie było też zbytnio co
zostawiać, i wyszli z przyjemnie chłodnego i pogrążonego w półmroku baraku na
rozgrzaną nieustępliwym słońcem, otoczoną przez wzgórza ruchliwą okolicę szybu
Mizpah. W prowadzącej wzdłuż torów drodze do administracyjnej części obozu
Smokey co chwila mijał się z kimś, kogo pozdrawiał skinieniem głowy.
— Co się stało z Fiskiem
Ahlersem? — zapytał Jem, kiedy Smokey już myślał, że nie zapyta. Akurat upychał
sobie kawałek tytoniu w ustach.
— Życie mu się
zrobiło za ciężkie. — Wzruszył ramionami, żując tytoń ze zdecydowanie większym
zaangażowaniem, niż tego wymagał. — Tyle się stało. Ludziom tu od czasu do
czasu odbija — odrzekł Smokey. W tym samym momencie rozminęli się z wysokim,
potężnie zbudowanym mężczyzną, z którym Smokey wymienił tylko wrogie
spojrzenie. — Masz mnie zrobić przyjemność i nie podchodzić blisko Felemira. Ma
postrzelonego brata, ta sama jadowita morda, poznasz — wymamrotał w stronę Jema,
a ten nie zdążył zadać już żadnego pytania, bo dotarli do dwóch przytulonych do
siebie, lekko pochylających się na bok budynków i weszli do tego po lewej, z
pękniętą szybą w drzwiach, na której od wewnętrznej strony wywieszono
obowiązujący w obozie regulamin.
— Mam tego
nowego, za Ahlersa— oznajmił głośno Smokey jeszcze zanim zamknęły się za nimi
skrzypiące drzwi. — Przyjechał dzisiej aż z Dakoty. Południowej.
Siedzący za
zabudowanym szeroką ladą biurkiem mężczyzna był ubrany w porządny, ciemny
garnitur z idealnie czystym, białym kołnierzykiem pod szyją i wyglądał, jakby
bardzo mocno nie lubił swojej pracy. Obrzucił przeszkadzających mu przybyszy
znudzonym spojrzeniem. Machnął ręką, by podeszli bliżej i na chwilę oderwał się
od pisania czegoś w ogromnej księdze ze stronami zapełnionymi rzędami idealnie
równych, ręcznie rysowanych tabelek. Powolnym ruchem sięgnął po gotowy
dokument, na którym należało się tylko podpisać i już człowiek stawał się
własnością Tonopah Mining Company. Wskazał na kartce miejsce w prawym dolnym
rogu, a Jem postawił tam podanym piórem krzyżyk i w tamtej chwili był zupełnie
pewien, że podjął jedną z najlepszych decyzji w swoim życiu.
"Na małej stacji w wiosce Poronin, gdy pociąg stanął wśród zgrzytu szyn..." Przez chwilę ogarnęła mnie obawa, że w opowiadaniu będzie porządek odwrotnie chronologiczny, bo mieliśmy już: maj 1908, kwiecień 1908, a tera czerwiec 1907. Ale rozumiem, że tamte dwie części to było takie in medias res, a teraz zaczynamy od początku.
OdpowiedzUsuńMuszę też przyznać, że nie od razu udało mi się połapać we wzajemnych relacjach między Smokeyem, Jemem, Lois i Worthym, ale od czego jest zakładka "o blogu"... :D
A tak poza tym - podoba mi się. Smokey, Jem i duch Worthy'ego wszyscy zarysowani są krwiście, no i ta prowincjonalno-robotnicza atmosfera... Teraz czekam, aż się w tej atmosferze coś zacznie dziać. A że się zacznie, sugeruje choćby ostatnie zdanie.
Teraz od czerwca 1907 zmierzamy do tego, co stało się 21 kwietnia 1908. Mam do oblecenia fabułą mniej niż rok.
UsuńNo, przyznaję, trochę to zagmatwane, sama się poryłam, jak zaczęłam liczyć, co mi kiedy wychodzi, kto ile ma lat, kto się kiedy zmył i kto się kiedy gdzie pojawił. W razie wątpliwości proszę pytać, ja wiem, że często gmatwam i te informacje niby tam są, ale można się poplątać.
Od razu mówię - górnictwo i kopalnie to tylko tło. Zależało mi tu na klimacie zakurzonego miasta, poleciałam trochę na fajne nazwy i szansę wykorzystania imion z tamtych lat bez podejrzeń o dziwaczenie. (No i ten jeszcze jeden, główny w sumie, czynnik, którego wymieniać nie mogę, bo paskudnie zaspoileruję). :D
Być może powinnam pozostawić ten komentarz pod najnowszą notką, ale jakoś tak głupio mi tam pisać o trzech pierwszych rozdziałach. Mam nadzieję, że jednak go odnajdziesz.
OdpowiedzUsuńPoczątkowo nieźle mnie zaskoczył ten nagły skok w tył i teraz, po tej beztrosiej, lekkiej trzeciej części jestem bardziej niż pewna, że historia Jema naprawdę mnie poruszy, gdy mam świadomość jak kiepsko skończy. No, oczywiście zakładając że to on siedział w więzieniu, a nie Smokey.
Choć nigdy nie miałam okazji czytać historii z punktu widzenia górników, na dodatek osadzonej w dwudziestym wieku, myślę, że się tego podejmę. Nie mogę co prawda poszczycić się jakąś godną wiedzą, bo przyznam szczerze, nigdy specjalnie się tym nie interesowałam, ale piszesz ciekawie, więc ufam, że przedstawisz wszystko klarownie, tak jak do tej pory :D.
Dwie rzeczy rzuciły mi się w oczy:
"Przez krótką chwilę zatęsknił przez chwilę za rodzinnymi stronami, a przecież starał się nie myśleć o domu." - małe powtórzenie na początku
"Były wśród nich tacy wyjątkowo porządnie ubrani (...)" - byli
Podobają mi się dialogi, zwłaszcza kwestie Reeda. Typowo chłopskie, pomaga wczuć się w klimat.
Postaram się jak najszybciej nadrobić zaległości :)
Spoko, zawsze trafię. :D
UsuńDługo się zastanawiałam, czy warto tak zaczynać od końca, ale w sumie okrutnie nudne mi się wszystko wydało bez tego zabiegu, więc sobie poszalałam. Eh, jak mnie kusi, żeby powiedzieć kto i czemu skończy w więzieniu, ale nie mogę, no nie mogę. :D
Gratuluję czujności i bardzo dziękuję za zwrócenie uwagi! Już lecę sobie poprawić.
Smokey trochę zwala moją rodzimą gwarą z okolic Rzeszowa, cieszę się więc, że się spodobało. :D
Jezu dlaczego chcesz mnie zabić tyloma nazwami i imionami KTÓRYCH NIE ZAPAMIĘTAM? XD
OdpowiedzUsuńOkej, oczywiście podtrzymuję wszystko to, co napisałam wcześniej, że development stylu i języka i w ogóle (KURWA ZAWSZE JAK DO CIEBEI PRZYCHODZĘ TO POPADAM W NIESAMOWITE KOMPLEKSY NAD SWOIM PISANIEM I TO JEST JAK NAJBARDZIEJ KOMPLEMENT) XD
Widzę, że "wróciliśmy do początku", postalkowałam komentarze i widze, że cała fabuła zajmuje mniej niż rok. Na razie nie mam pojęcia do czego to w ogóle zmierza (znaczy wiem, bo spojler z częsci peirwszej ehhehehehehhehe), ale JAK? Czyli górnicy i dwóch chłopaczków. No dobrze, lubię Twoich panów (panie też, ale tu zawsze kręcę nosem, nie tylko u Ciebie XD), widzę, że to będzie zupełnie inna para kaloszy niż Reinier (CZY REINER? Bo jeden był u Ciebie, a drugi w Attack on Titan i nigdy nie wiem który gdzie, mea culpa), i dobrze, bo coś świeżego zawsze jest spoko, zresztą co ja gadam akurat Ty nigdy nie byłaś powtarzalna :D
No i któryś z nich (SORRY DAJ MI PARĘ ROZDZIAŁOW NA NAUCZENIE SIĘ IMION SERIO NIE WIEM CO MI SIĘ STAŁO) (A dobra wystalkowałam, że Smokey, ale bez bicia przyznaję, że wystalkowałam) fajnie mówi, po Berci wiem jak cięzko trzymać się tendencji do pewnego sposobu mówienia u postaci ale ogólnie fajnie, że tak piszesz, bo on od razu jest j a k i ś. BIEGNĘ DALEJ ale nie wiem czy przed wyjsciem jeszcze dam rade.
ROZRYSUJĘ CI INFOGRAFIKĘ, JAK SIĘ ZGUBISZ XDDDDDDD Nie wszystko tu warto zapamiętywać, bo nie wszystko jest istotne, są nazwy, które jak ci wypadną z głowy, to się nic nie stanie, nie przejmuj się tym XD Pamiętaj Jema i Smokeya, możesz zapamiętać też Belmont i Mizpah oraz imiona rodziców Jema. I tyle, serio :D.
UsuńKURWA JA CI DAM KOMPLEKSY, ja piszę jak potłuczona i się rozpływam nad twoją lekkością pióra (klawiatury XD), a ty mi tu tak XDDDDDD ALE DZIĘKI. CZUJĘ SIĘ DOCENIONA.
10 miesięcy chyba mi to zajmie, tak coś koło tego. To jest trochę na faktach (Jezu niech mnie nikt nie dopadnie i nie pozwie za to). Rainier mu było (bo Francja-elegancja to imię, Rainer i Reiner to z niemieckiego) i Rainier to była dupa (ale dobra dupa) i klucha straszna, zbędny człowiek, Eugeniusz Oniegin drugi i ogółem już go nie lubię, Jem jest bardziej ogarnięty (taką mam nadzieję). NIGDY NIE BYŁAM POWTARZALNA, DOBRE. :D (Sorry, że cię neguję, ale nie wiem czy wgl kojarzysz moje Al di la... W każdym razie przestałam je pisać, bo uświadomiłam sobie, że kończyło się w chuj podobnie do Originu).
Staram się jakoś wykorzystywać fakt, że sama mówię w domu gwarą tak trochę i jakoś to stylizować (duże słowo, lol), ale masz rację, trudno w chuj.
GO GO, POWER RANGERS. :D