8 kwietnia 2017

Część piąta

Kolejne dni obeszły się z Jemem dosyć brutalnie. Przede wszystkim musiał przyzwyczaić się do nowej pracy, z nowymi ludźmi — nie był już wśród starej ekipy z Deadwood. Teraz musiał od nowa nauczyć się ludzi, z którymi pracował na jednym poziomie oraz zapamiętać nowe twarze, żeby wiedzieć, po kogo iść, jeśli każą mu przyprowadzić jakiegoś Merricka Bootha albo Teda Dempsie.
Wydawało mu się, że był przyzwyczajony do ciężkiej pracy, ale to, czego doświadczył przez pierwszy tydzień w Belmont, choć później miał się z tych doświadczeń śmiać, było okropne. Smokey pocieszał go, powtarzając, że pierwszy tydzień zawsze był najgorszy i Jem dobrze to wiedział, ale ciągle od nowa zapominał. Nie potrafił odnaleźć się w nowej, ogromnej kopalni, wśród plątaniny chodników i korytarzy. Z trudem znosił okropny gorąc, zaczynający się już na pierwszym poziomie, kaszel zaczął dokuczać mu bardziej niż zwykle i pocieszał się tylko tym, że nie on jeden odkładał co jakiś czas na chwilę wiertło, żeby wykaszleć się jak stary suchotnik. Belmont nikomu nie odpuszczała.
Ludzie, mimo wszystko, byli w porządku. W większości sami swoi i to głównie z nimi trzymał się Jem, ostrzeżony już pierwszego dnia przez Smokeya, z kim nie powinien zadzierać. Potem sam zorientował się, żeby zwyczajnie lepiej nie zbliżać się do tych, którzy mówili ograniczonym angielskim albo, co gorsza, czasem łaskawie wcisnęli jakieś angielskie słowo w do niczego niepodobny bełkot i tylko po tych pojedynczych wstawkach dało się zrozumieć, czego chcieli.
Jedno trzeba było jednak przyznać: ci słabo znający angielski pracowali najlepiej. Byli to w większości imigranci z południowej Europy, czegoś, co nazywano Bałkanami. Mieli dziwne imiona, jeszcze dziwniejsze, plączące język nazwiska, ciemną, ogorzałą skórę i byli przeważnie potężnie zbudowanymi chłopami z krwi i kości. Pracowali głównie na niższych poziomach, kilku kręciło się po powierzchni, przy sortowaniu skały i torach.
W Belmont, jak w każdej innej kopalni na świecie, przede wszystkim liczył się urobek. Skałę trzeba było wysadzać dynamitem, łupać wiertłami, kilofami i oskardami, zbierać za pomocą ręcznych wyciągarek, a potem ładować na wagony i wypychać na powierzchnię, gdzie tych spod ziemi nic już nie obchodziło — przerabianiem kupy gruzu na żyłę złota zajmował się kto inny. Srebro z Tonopah jeździło przede wszystkim do huty w Selby, niedaleko Vallejo w Kalifornii, albo do Murray, blisko Salt Lake City.
Po skończonej szychcie, kiedy każdy poziom usłyszał już podawane za pomocą okrzyków koniec roboty!, Jem i Smokey, którzy póki co pracowali w tych samych godzinach, jeśli nie był to środek nocy, chodzili do bursy Harry’ego Stimlera, gdzie za pół dolara mogli zjeść porządny, ciepły posiłek. Potem Smokey oznajmiał, że ma coś do załatwienia, a Jem, zbyt umęczony pracą, żeby zadawać pytania, wracał do obozu i przesypiał resztę dnia. Jego przytłumionej uwadze nie uszło jednak, że, wracając z miasta, Smokey za każdym razem przynosił ze sobą ten sam, znany mu już zapach wody kolońskiej.
Kiedy Smokey, wyrozumiały, ale trochę zaniepokojony trudnościami Jema z przystosowaniem się do nowego miejsca, zapytał go, czy tęsknił za domem (dobrze wiedział, co tęsknota za domem potrafiła robić z człowiekiem), Jem powiedział, że nie. Brakowało mu tylko Ollie, najmłodszej siostry, tej ślicznej sześciolatki, którą wybawił na własnych kolanach po zniknięciu ojca, kiedy okazało się, że ich matka, od zawsze pozbawiona talentów do prowadzenia domu i wychowywania gromadki dzieci, nawet nie chciała już udawać, że z czymkolwiek sobie poradzi.
Smokey szczerze uwielbiał Lois od dnia, w którym ją poznał, ale nie był ani ślepy, ani aż tak głupi, żeby nie zauważyć, że stanowiła ucieleśnienie antytalentu do wszystkiego, co żona i matka umieć powinna. Nie zdziwił się więc, gdy Jem wspomniał tylko o Ollie. Pozostałe siostry już dorastały, Dinah miała za kogo wyjść za mąż, Opal i Blaine mogły już powoli szukać sobie własnych mężów, a w międzyczasie zacząć choć trochę na siebie zarabiać, tylko Ollie potrzebowała opieki.
— Żeby poszła do szkoły, o to mi chodzi — wyjaśnił raz Jem, choć Smokey go o to nie pytał. Uspokajał w ten sposób własne sumienie, wciąż przypominające mu, że robiąc coś dla siebie, zostawił w tyle rodzinę. — Żeby nie była taka jak my. Mama nic ją nie nauczy. A ona się musi nauczyć, żeby stamtąd poszła. Przyjedzie do mnie, do Kalifornii, albo sam po nią pojade — snuł coraz bardziej odważne plany, utwierdzając się w przekonaniu, że jeśli będzie wystarczająco ciężko pracował i wysyłał do domu dość pieniędzy, to Ollie niczego nie zabraknie.
Tego wieczora, gdy Smokey uznał, że nadszedł najwyższy czas, żeby ruszyć Jema z obozu, bo nie tylko pracą człowiek żył, a w Tonopah było jeszcze mnóstwo innych powodów do życia, Jem odkrył, skąd przesiąknięty wonią tytoniu Smokey czasem przynosił ze sobą zapach wody kolońskiej.
Maud Walker miała uroczy, młodzieńczy uśmiech i dodające lat, nieudolnie upudrowane sine cienie pod oczami. Czekała na nich w saloonie przy alei Broughera. Wylewnie przywitała się ze Smokeyem, a Jemowi powiedziała po prostu cześć. Przy stoliku, który zajęła, stały cztery krzesła,  a na blacie cztery szklanki z czymś, co wyglądało na whiskey. Miejsca im nie brakowało, a jednak usiadła na kolanach Smokeya, zarzucając na wszystkie strony swoją rozłożystą spódnicą.
— To ten twój chłopak? — zapytała Smokeya, a z jej ust ani na chwilę nie schodził subtelny uśmiech. — Jem jak James?
— Jeremiah, psze pani.
 Pani — parsknęła śmiechem. — Maud. Bogu dzięki, że nie Matilda.
— Tilly ci pasuje — wtrącił się Smokey, za co dostał po głowie.
W świetle zwisających z sufitu lamp z dużymi, żółtymi kloszami w czarne, kręcone włosy Maud wpadały ciepłe refleksy, nadając im chwilami kasztanowy odcień. Miała duże, ciemne oczy, rzęsy długie i gęste jak firanki, jasną cerę i tylko kilka bladych blizn na odsłoniętych ramionach i niedbale wypudrowanych policzkach. Włożyła dziś dosyć wyróżniającą się z tłumu, ciemnoczerwoną spódnicę i białą bluzkę, w której chyba samodzielnie obcięła rękawy do łokci i powiększyła dekolt, żeby lepiej wyeksponować srebrny łańcuszek z dużym medalionem, spoczywający na pełnej piersi. Przyjemnie pachniała, Jem czuł to doskonale, siedząc po drugiej stronie okrągłego stolika.
— Wzięłam już coś do picia, mam nadzieję, że się nie pozłościcie, że za was wybrałam, prawda? — zapytała, a ton jej głosu był absolutnie niewinny i, rzeczywiście, nie można się było na nią pozłościć. 
W saloonie Govana i Broughera każdego wieczora gromadziła się cała galeria osobowości, od zapiętych na ostatni guzik akcjonariuszy po górników w poprzecieranych sztruksach i dziurawych butach. Ci pierwsi mieli swoje bardziej przyzwoite miejsce, we wspaniałym hotelu Mizpah, ale jednak coś wciąż ciągnęło ich między ludzi ustępujących im pod względem wykształcenia, zamożności i kultury osobistej. Cóż, nikomu jeszcze nic się nie stało od zagrania w karty w towarzystwie paru obdartusów, przynajmniej mogli się wtedy przyjrzeć, jak wyglądały brudne i poranione na ostrych skałach dłonie, które tego dnia pracowały, zamiast przekładać papierki.
W saloonie panował ciągły ruch — ludzie szwendali się bez sensu, podpierali ściany, siedzieli przy barze, gromadzili się przy stołach do gry, obserwując jak szło innym, pożyczali wolne krzesła od sąsiadów, pili samotnie lub z doborową kompanią przy barze, wybuchali głośnym śmiechem albo po cichu wymieniali wzajemne uwagi, pochyleni nad butelką piwa.
— Sukinkot rozcieńczył — zaklęła Maud, która już zdążyła namoczyć usta w szklance.
Smokey zaglądnął do swojej i powąchał, po czym też pociągnął łyka.
— Sukinkot — zgodził się.
— A ty? — Maud zwróciła się do Jema, który podejrzliwie spoglądał na stojącą przed nim szklankę. — To nie gryzie.
— Słaba głowa — odpowiedział zgodnie z prawdą. Poza tym, jutro rano wstawał do kopalni. Pierwszy raz bez Smokeya. — A to dla kogo? — ruchem głowy wskazał na czwartą szklankę.
— Zaraz przyjdzie. Chyba. — Maud spojrzała w stronę szerokich drzwi wejściowych, które co chwila zamykały się i otwierały, wpuszczając do spowitego papierosowym dymem pomieszczenia powiewy wieczornego powietrza. — O wilku mowa!
Podeszła do nich dość wysoka, szczupła dziewczyna. Mogła być w wieku Jema, nie starsza o więcej niż dwa lata i o tyle samo na pewno nie młodsza. Gdyby nie entuzjastyczny okrzyk Maud, jakim została powitana zaraz po wejściu do saloonu, Jem mógłby patrzeć w stronę wejścia i pewnie nawet by jej nie zauważył. Była ubrana skromnie, ale czysto, długa kraciasta spódnica podkreślała szczupłą talię, a rękawy szarej bluzki miała podciągnięte do ramion. Zmierzając w ich stronę, przywitała się z kilkoma mężczyznami.
— Jezusie, co za dzień — westchnęła, opadając ciężko na wolne krzesło obok Jema. — Whiskey? — Powąchała zawartość swojej szklanki. Spróbowała i skrzywiła się. — Cześć Smokey, cześć Maud… A ty to kto? — Spojrzała na siedzącego obok, trochę zaskoczonego, trochę jeszcze zagubionego w dzisiejszym wieczorze Jema.
Zagapił się w jej ciepłe, brązowe oczy i kompletnie zapomniał, jak się nazywał.
— Jem Hart. Jem jak Jeremiah, nie jak James — poratowała go Maud, przyglądająca się tej scenie z radosnym uśmiechem.
— Och — odpowiedziała dziewczyna. — Nellie Snyder. Miło poznać, Jem. Skąd się tu wziąłeś?
Jeśli nie chciał wyjść na półgłówka, nie mógł już dłużej polegać na Maud.
— Z Deadwood. Smokey mnie sprowadził.
— Hej, czemu nic nie mówiliście? — zawołała Nellie, zmarszczywszy brwi. Przeniosła wzrok na przyklejonych do siebie Smokeya i Maud, którzy równie dobrze mogliby sobie teraz pójść i poszukać wolnego pokoju.
— Mówiołżem — odparł Smokey — aleś nie słuchała.
— Mówił — potwierdziła jego wersję Maud. — Tylko przez tę wariatkę o wszystkim zapominasz.
— Nie nazywaj jej tak — odparowała Nellie.
Maud przez chwilę wyglądała tak, jakby zamierzała się odciąć, ale powstrzymała się. Przygryzła lekko dolną wargę, a na jej usta powrócił śliczny uśmiech.
— Mniejsza o to. Napij się więcej, należy ci się.
— Nie mogę więcej. Frank jeszcze nie pojechał.
— Przyjm wyrazy współczucia — wtrącił się Smokey.
— Dzięki, Smokey. — Nellie westchnęła ciężko. Założyła za ucho kosmyk jasnobrązowych włosów, który wymknął się z rozpadającej się po całym dniu fryzury. — Odbije mi kiedyś przez niego, mówię wam — zaczęła i, po chwili namysłu, sięgnęła po szklankę i wypiła duży łyk, nie zostawiając prawie nic na dnie. — Wykończy mnie. Dzisiaj zaczął zaglądać w zeszyty.
— Kopnij go w tyłek, tyle ci powiem — poradziła Maud, a pewność, z jaką to powiedziała, kazała przysłuchującemu się Jemowi podejrzewać, że pewnie sama załatwiała tak problemy z mężczyznami. – Pożyczę ci buty z porządnym obcasem.
Wszyscy się roześmiali, więc roześmiał się i Jem. Nellie spojrzała na niego z nienachalnym zainteresowaniem, a Maud natychmiast zrozumiała, co się kroiło i zwróciła się głośno do Smokeya:
— Chodź, Rob Graves przegrywa w faro. Chcę to zobaczyć. — Wstała i pociągnęła go za sobą.
— A jego brat Doug? — zarechotał zadowolony ze swojego żartu Smokey, któremu whiskey rozcieńczona terpentyną przez gospodarnego właściciela saloonu posmakowała tak, że zajął się jeszcze tą przeznaczoną dla Jema.
Nellie odprowadziła ich wzrokiem, po czym odwróciła się całym ciałem w stronę Jema i założyła nogę na nogę, odsłaniając sięgające za kostki sznurowane, zakurzone buty i kawałek nogi.
— Zostajesz tu na długo? — podjęła rozmowę.
— Nie. Może rok.
— Rok. — Pokiwała głową ze zrozumieniem. Zmierzający w stronę zatłoczonego barku górnik, którego twarz Jem już kojarzył, specjalnie zaczepił ręką o oparcie jej krzesła, na co odpowiedziała krótkim, ale dosadnym: odpierwszegomaja się ode mnie, Karl. — U mnie za miesiąc będą trzy lata, jak przyjechałam z Hawthorne. Sto mil na południowy wschód stąd. A ten głupek — popatrzyła w stronę  zmierzającego do baru mężczyzny — zapomniał, że już tu nie pracuję. Żeby się udławił. — Obserwowała go przez chwilę, zerkając ponad ramieniem Jema. — O Jezu, wraca, ja stąd wychodzę… Jem, chodź na spacer — zarządziła szybko i, zanim Karl zdążył znowu do niej podejść, pociągnęła swojego nowego towarzysza za ramię i razem przebili się przez zalany tłumem ludzi saloon.
— Pracowałaś tu? — zapytał Jem, kiedy znaleźli się na ulicy, zalanej światłami padającymi z okien ciągnących się wzdłuż ulicy budynków.
— Krótko. Zaraz po przyjeździe. Nie dla przyjemności — odpowiedziała szybko, uciekając wzrokiem w bok.
— Nie musisz…
— Ale chcę — ucięła. — Nie jestem saloonową dziewczyną, już nie. Chodź, chcę się przejść do stacji i z powrotem.
Przeszli się więc. Nellie nie zrażała się krótkimi  i do bólu konkretnymi odpowiedziami Jema, który przyzwyczaił się do prostego rozmawiania. Dużo mówiła o sobie, podczas gdy on słuchał, a kiedy już uznawała, że powiedziała dość, zadawała mu jakieś niezobowiązujące pytanie, powoli wyciągając z niego kolejne informacje. Miała miły, spokojny głos, a kiedy się śmiała, odrzucała lekko głowę w tył i przykładała prawą dłoń do piersi. 
Przyjechała z Hawthorne, ale nie urodziła się w Nevadzie — jej rodzina pochodziła z Oregonu, spod Astorii, jednak dawno pozbyli się akcentu. Nie wspomniała już o tym, jak została salonoową dziewczyną, Jem nie drążył tematu, niewiele go to zresztą  interesowało. Może bała się, że będzie próbował ją osądzać, nawet we własnych myślach, stąd wzięła się ta nieporadna próba wyjaśnień po wyjściu z saloonu, ale kim on był, żeby osądzać kogokolwiek? Człowiek robił, co mógł, żeby sobie  poradzić. Dużo bardziej obchodziło go, że dała radę, niż w jaki sposób to zrobiła.
Wszyscy myśleli, że miała na imię Ellen, Helen albo Eleanor, a ona była po prostu Nellie. Niedawno skończyła dwadzieścia lat, od dwóch do saloonu zaglądała tylko w towarzystwie Maud, z którą poznała się zaraz po przyjeździe do miasta, ale szybko zorientowała się, że Maud, chociaż była całkiem uczciwa i autentycznie szukała u Nellie przyjaźni, trzeba było z nią uważać.
— Nikt nie sprowadza sobie na głowę kłopotów tak, jak Maud — oznajmiła. Nie brzmiała tak, jakby miała jej to za złe albo przekazywała złośliwą plotkę, stwierdziła po prostu fakt.
Nellie pracowała w hotelu Sundowner po drugiej stronie miasta, prowadzonym przez małżeństwo Morganów, a Frank Morgan, na którego wcześniej narzekała, był szarmanckim gościem z Seattle, zgubionym w Tonopah przez tanią whiskey i ładną dziewczynę z Rhyolite. Sundowner, oprócz Nellie, która pracowała tam na każdym stanowisku, zatrudniał jeszcze dwie pokojówki, ale tylko Nellie zajmowała w nim miejsce i własny pokój na stałe.
— Nie bardzo miałam się gdzie podziać, jak skończyłam z saloonem, zaproponowali, że mnie wezmą… I jakoś zostałam.
Pokręcili się przez chwilę po pustej, zakurzonej stacji. Nad ich głowami nocne niebo lśniło rozjaśnione miliardami gwiazd, kłęby dymu buchały z kopalni przy spoglądającej z zachodu na miasto góry Oddie.
— Robi się późno — zauważyła, wyraźnie rozczarowana tym, jak szybko mijał czas Nellie, spoglądając na wskazówki zegara nad wejściem do kas biletowych. — Frank nie da mi żyć, jak jutro będę zaspana.
Wrócili do miasta i rozstali się przy sklepie ogólnym Eastmanów, w miejscu, w którym skręcało się w ciemną uliczkę, żeby pójść między chaotycznie rozsianymi domami do obozu obok Mizpah.
— Od początku roku mamy w Sundownerze jakoś mało gości, przez większość czasu tylko się nudzę. Możesz kiedyś do mnie wpaść — zaproponowała na odchodne.
Zaskoczony propozycją Jem przytaknął i, zanim zdążył coś powiedzieć, Nellie odeszła szybkim krokiem. Odwróciła się po kilku krokach i pomachała mu jeszcze, więc odmachał.
Zbliżała się północ. Nie wypił dziś ani kropli, ale kiedy wspinał się na wzgórza za miastem i słyszał za sobą wciąż tętniące życiem Tonopah, w głowie szumiało mu z głupiej, młodzieńczej uciechy.

4 komentarze:

  1. Ledwo człowiek zdążył skomentować najnowsze rozdziały, a tu wstaje wcześnie rano o jedenastej - i już następny! Wątki zaczynają się zaplatać, zaczyna się życie towarzyskie. Maud i Nellie obie zapowiadają się intrygująco, chociaż na razie pierwsza z nich bardziej. Głównie dlatego, że dialogi między nią a resztą świata udane. Nie wiadomo na razie, kim jest "wariatka", ale to każe mi czekać na nexta.
    Ciekawostka przyrodnicza z tymi górnikami z Bałkanów, akurat o tej grupie imigrantów niewiele wiem, jakoś mi zawsze umykała (w odróżnieniu od np. Czechów z Nebraski). Zaś "przerabianie kupy gruzu na żyłę złota" to bardzo dobre sformułowanie, choć wygląda trochę dziwnie w sytuacji, gdy mowa o srebrze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ze mną i tak nie wygrasz, wstałam wcześnie rano w pół do pierwszej. (Odbijam sobie za to, że na tygodniu wstaję o 5.30). I, luzik, jak mi się skończy zapas, to znowu będę produkować rozdziały co pięć miesięcy. :D
      Ha, czyli Maud wyszła zgodnie z planem, dobrze to słyszeć. Po Nellie się nie ma czego więcej spodziewać, ona właśnie ma taka być, dobra, kochana i Nellie to Nellie, co więcej można o niej powiedzieć. "Wariatka" tak konkretnie to za dwa nexty dopiero. ;)
      Właśnie w Tonopah widziałam najwięcej imigrantów z Bałkanów. A tak po krajach to jeszcze z Włoch, jeden z Chorwacji bodajże miał Salwonia zamiast Slawonia napisane, Irlandczyków też paru było, Fin co najmniej jeden. Pisana z błędem Czarnogóra też się pojawiała.
      Zastanawiałam się długo nad tym zdaniem, ale stwierdziłam, że mi się podoba i zostawiam, najwyżej będzie przypał. :D

      Usuń
  2. JUŻ NA POCZĄTKU CHCĘ POWIEDZIEĆ ŻE JA SIE UTOŻSAMIAM Z PROBLEMAMI JEMA JESLI CHODZI O ZAPAMIĘTANIE LUDZI XDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDD
    W ogóle #LYMANFOX le fail XD
    Ta pierwszy tydzień najgorszy to samo sobie mówię, jak myślę o praksach XD
    SUPER RANDOM FACT: UWIELBIAM bałkańskie imiona.
    "Smokey szczerze uwielbiał Lois od dnia, w którym ją poznał, ale nie był ani ślepy, ani aż tak głupi, żeby nie zauważyć, że stanowiła ucieleśnienie antytalentu do wszystkiego, co żona i matka umieć powinna." LOIS TO JA XD
    Okej, widzę nowe postacie, obie panie zrobiły dobre wrażenie, zaciekawyły mnie, bo są jakieś, w sensie potrafię coś o nich powiedzieć po tym króciutkim rozdziale. JAK CZYTAŁAM SZKLANY TRON TO PO DWÓCH TOMACH NIE UMIEM NIC POWIEDZIEĆ OBOHATERACH, a potem odpadłam i nie czytałam dalej XD NELLIE NAWET PAMIĘTAM. Maud też zapamiętam, ale to przypadkiem, bo zdaje się, że kotołaczka w Eragonie, którego obecnie mielę, ma tak na imię :D
    "WARIATKA" mnie zaintrygowała. Jak słyszę to słowo, to już kocham, tak więc ciekawa jestem o kim mowa, ale widzę (STALKER MODE OD) że dwie notki mnie od niej dzielą, więc pewnie jutro się moje wątpliwości rozwieją.
    BTW Ci z bałkanów to serio jeździli do Hameryki na robotę?
    I jeszcze chcę powiedzieć, że DIALOGI <3 Ja w ogóle kocham prawdziwośc i naturalnośc Twoich postaci, że umiesz ich pisać tak po prostu z życia wziętych, JA TAK NIE UMIEM, MOJE DZIECI MUSZĄ ROZMAWIAĆ O CZYMŚ KONKRETNYM, NIE UMIEM PISAC POGADUSZEK. W sesie powtórzę to co Ci na fejsbusiu pisałam, ze sztuka pisania opka bez wartkiej akcji tak, żeby było ciekawe, jest dla mnie u Ciebie objawieniem. A, i jeszcze coś, co piszę wielu osobom, ale i u Ciebie się pojawia. Niesamowicie szanuję, ze umiesz budować rozdział NIE NA DIALOGACH tylko na pisaniu narratora. U mnie wszystko żyje tylko dzięki dialogom i zazdro, bo takie narratorowe wstawki też tzreba umieć pisać tak, żeby były ciekawe. BO TO MOŻE BYĆ CIĘŻKOSTRAWNE.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale serio jest aż tak źle, że nie możesz spamiętać? Bo zaczynam się martwić. XD
      Spoko, każdemu się może zdarzyć, hue.
      JA TEŻ, STARA. I od razu, bo widzę, że dalej pytasz, tak, ci z Bałkanów serio jeździli do Hameryki na robotę. Moim głównym źródłem nazwisk, żeby było autentycznie, są groby na Old Tonopah Cemetery, ale wystarczy sobie założyć konto na Ellis Island Foundation i poprzeglądać listy pasażerów. Przecież Hameryka stoi imigrantami, ja zawsze powtarzam, że jedyni prawdziwi Amerykanie to są Natives, czyli Indiane, biały człowiek, który się potem zaczął mieszać z innymi rasami, to wszystko import z Europy. Przyjeżdżało się do Nowego Jorku i stamtąd często jechało w głąb kraju. W Tonopah było mnóstwo górników z Europy.
      WEŹ, BO TA LOIS TO NAPRAWDĘ JEST BEZNADZIEJNA, nie chcesz się do niej porównywać, uwierz mi XD
      Nellie jest fajna, lubię ją <3 Ty, czytałam Eragona dawno dawno temu, w gimnazjum jeszcze co prawda, ale nie pamiętam żadnej Maud xD Ale to w sumie zależy, gdzie się pojawiła, bo ostatnią część czytałam na odpierdol, nudna była jak cholera.
      Zjebałam ten wątek czuję już teraz, więc ostrzegam, że możesz się rozczarować. Może go uratuję jeszcze, ale czarno to widzę.
      HAHAH, bo ja w prawdziwym życiu mam talent do prowadzenia small talku, więc i tu mi wychodzi XDDD No i też o czym konkretnym oni mają rozmawiać, skoro to opko o życiu i codzienności, mogą co najwyżej wymieniać się osobistymi doświadczeniami, przemyśleniami itp, a ja w tym próbuję jakoś w miarę naturalnie przemycić trochę informacji.
      Nie zabrałam się jeszcze porządnie za to Spadanie (bo dwie strony się nie liczą), ale Bercię czytałam i jakoś nie przypominam sobie, żeby u ciebie się wszystko na dialogach opierało. I dziękuję, bo miło mi to słyszeć niesamowicie, ale z drugiej strony każde opko wymaga innego podejścia. Twoje zadziała na dialogach, moje nie (choć przyznam, że gdzieś w połowie się kapnęłam, że oni muszą więcej rozmawiać i dodałam tych dialogów), ale still, to opko właściwie mogłoby się obejść bez dialogów, gdybym się uparła, bo ma taką w chuj prostą fabułę, że dałoby się je streścić w dwóch stronach i nic by nikogo nie ominęło. Wydaje mi się, że fantasy właśnie, które ma wymyślony świat i wymyślone zasady, samo z siebie wymaga więcej rozmawiania, bo opisami wszystkiego nie załatwisz. Jak postacie nie będą między sobą czegoś wyjaśniać, to czytelnik nie zaczai.

      Usuń