Nellie Snyder
kręciła się między rzędami pościeli, smętnie zwisającej na jutowych sznurkach,
rozciągniętych między dwoma słupami, za posępnie stojącym na końcu miasta
hotelem. Sundowner był wyszorowany w
każdym, nawet najłatwiejszym do przeoczenia kącie, ale Nellie, z uporem
maniaka, prała, szorowała, polerowała i wszędzie dopatrywała się brudu. Inaczej
już nie potrafiła. Kiedy nie miała w rękach żadnego zajęcia, na niczym się nie
skupiała i do niczego nie starała się doprowadzić — nawet jeśli oznaczało to usunięcie
plamy tak starej, że łatwiej było machnąć ręką, niż próbować się jej pozbyć —
dostawała bzika.
A teraz, kiedy
wrócił Frank, jeszcze bardziej potrzebowała się czymś zająć. Przyjechał tydzień
za późno, bez uprzedzenia, pociągiem, który wtoczył się na stację w Tonopah o
świcie i, gdy pierwsze promienie słońca zaczynały padać na puste ulice,
załomotał we frontowe drzwi, budząc wszystkich wewnątrz. Nellie wyleciała z
łóżka i jak dzika pognała z kluczami do zamka, ale Frank już
zdążył się wściec. Ofuknął ją, Bogu ducha winną, a potem zignorował Kate, która
pojawiła się na schodach i już zdążyła ucieszyć z jego przyjazdu. Zanim poszedł
spać, zdążyli się jeszcze pokłócić.
Monotonne
zajęcia, codzienne obowiązki, skrobanie, szorowanie i polerowanie tak mocno, że
dłonie robiły się pomarszczone i czerwone, a paznokcie kruche i łamliwe,
sprawiały, że Nellie nie krzyczała z bezsilności. Wyżywała się na talerzach,
podłogach, oknach i prześcieradłach, zamiast na ludziach.
Drewniana
klamerka wymknęła jej się z dłoni i upadła na ziemię. Schyliła się i podniosła
ją, a potem jeszcze wytarła w fartuszek, który miała zawiązany w pasie. Kiedy
się wyprostowała, chcąc zapiąć niesforną klamerkę tam na miejscu, krzyknęła i
znowu ją upuściła.
— A ty tu
skąd? — zapytała zadziwiona, widząc przed sobą uśmiechniętego od ucha do ucha
Jema. W pierwszej chwili nawet się ucieszyła na jego widok, ale zaraz potem
uświadomiła sobie, że przed wyjściem z obozu pewnie opłukał się tam, gdzie było
widać najbardziej, a teraz stał między jej czystą pościelą. — Odsuń mi się stąd!
Już! Ja to prałam!
— Ty pierzesz
co dwa dni — zauważył, kiedy już przestawiła go obok siebie. Stali teraz w
pełnym słońcu między dwoma rzędami pościeli.
Nellie właśnie
zamierzała przesunąć się kilka kroków dalej, kiedy poczuła się przyłapana na
gorącym uczynku. Maud też ostatnio wypomniała jej, że za często i za dużo
sprzątała, ale ją wyśmiała. Od tego w końcu tu była.
— Nie ma w tym
nic złego. Też byś mógł — palnęła szybko. — Podaj mi kosz. Za tobą.
— Ja robię w
kopalni, Nellie — zauważył Jem, zupełnie niezrażony. Brud był naturalną częścią
jego życia. Jego ojciec był brudny, w domu też bywało brudno, kiedy mama nie
nadążała za piątką dzieci, więc i on bywał brudny. — Jak kiedyś zmienię robotę,
na przyjemną fabrykę powiedzmy, to, przy dobrych wiatrach, w trzy lata później
się domyję.
Udobruchana,
posłała mu przelotne spojrzenie. W jasnych włosach tuż nad czołem, miał ciemny
ślad po jakimś smarze wymieszanym z pyłem z kopalni. Dłonie, w których ściskał
uszy plecionego koszyka z mokrym praniem, całe były poranione i podrapane, a piach
i ziemia powbijały się pod skórę i paznokcie. Może jednak wolała go takiego
brudnego, przynajmniej było widać, że coś w życiu robił.
— Byłeś dziś w
kopalni, czy dopiero idziesz?
— Od szósty —
odparł Jem, dreptając za Nellie z koszykiem, kiedy przesuwała się wzdłuż
sznurka. — Puścili nas wcześniej, bo taki sakrucki gorąc, że nie szło robić.
Drugiej szychty dziś nie ma, Smokeyowi się uda. Już poleciał do Maud, stary cap
jeden.
Nellie
uświadomiła sobie, że rzeczywiście, przecież kiedy wychodziła z hotelu, zegar w
pokoju dziennym wybił południe. Normalnie Jem nie wyszedłby spod ziemi przed
drugą.
— Pewnie
pocałuje klamkę, siedziała wczoraj do nocy w saloonie.
— Ty też?
— Ja? Z samą
Maud? Daj spokój — roześmiała się Nellie. — Poszłam wieczorem do Stelli
Campbell po wykrój na bluzkę. Jak wracałam, Maud akurat wychodziła na miasto i
już była wstawiona. Za dobrze ją znam, żeby sobie wmawiać, że szła na spacer, a
potem grzecznie wróciła i przed północą poszła spać — podsumowała z
dezaprobatą.
Przyjaźniły
się, owszem, ale to nie znaczyło, że zamierzała przymykać oko na poczynania
Maud, która, odkąd poznała w zeszłym roku Smokeya, ciągle powtarzała, że dla
niego zmieni wszystko, a póki co wymieniała tylko puste butelki whiskey na pełne.
Nie żeby Nellie była święta — sama miała w szafie, za walizką, z którą
przyjechała do Tonopah, awaryjny schowek i ostatnio coraz częściej do niego
sięgała, ale… A zresztą, kim ona była, żeby kogokolwiek oceniać.
— Co tam u
was? — zapytał Jem, kiedy Nellie wzięła się już za zapełnianie trzeciego
sznurka.
— U nas? —
powtórzyła, machinalnie sięgając do koszyka po pranie, a potem do kieszeni
swojego fartucha po klamerkę. — Wszystko dobrze. — Wzruszyła ramionami. Nie
wiedziała, co miała mu powiedzieć. Poczuła nagły przypływ pretensji: u was, zapytał. Nie u niej, ale i u Kate. —
Frank dziś przyjechał.
— I co?
— Miał
pretensje, że drzwi były zamknięte o piątej rano. Nie uprzedził, że przyjeżdża,
a nawet gdyby uprzedził, to nie czekałabym całą noc z kluczami pod poduszką,
żeby natychmiast otworzyć panu i władcy, bo łaskawie się zjawił. Wściekł i na
mnie, i na Kate, a ona już zdążyła się ucieszyć, że wrócił. Teraz śpi —
wyjaśniła, starając się nie dać ponieść emocjom i, choć zdawało jej się, że nie
powinna tak o wszystkim bezmyślnie paplać, to z drugiej strony nie paplała byle
komu. Ufała, że Jem, skoro już raz obiecał nigdy niczego nie powtórzyć, słowa
zamierzał dotrzymać. W tej chwili wiedział o Morganach nawet więcej od Maud,
tym bardziej liczyła na jego prawdomówność. — Dupek z tego Franka — dodała i
oboje parsknęli śmiechem. — A ty tu tylko tak o, czy gdzieś się wybierasz?
— Na pocztę i
do bursy — odparł Jem i, puszczając jedną ręką prawie pusty już kosz, drugą
wysunął z kieszeni na piersiach koszuli niezaklejoną, przybrudzoną i pomiętą
kopertę. — Ted mi wczoraj napisał. Popatrz, czy głupot nie nastulał, bo już był
napity jak do tego siadał i jeszcze Pat się wiercił, mu plecami za stół robił.
— Pierwszy
list do domu? — Nellie przebiegła wzrokiem po krzywych linijkach. Jem pisał, że
wszystko było u niego w porządku, głodny nie chodzi i deszcz nie lał mu się na
głowę. O sobie ledwo dwa zdania, potem pytał tylko co w domu. Przesyłał też
pieniądze, które pewnie dopiero zamierzał włożyć do koperty, i trzy razy
podkreślał, że najmłodsza z sióstr ma za nie zostać wysłana do szkoły. Nellie
aż się nad tymi słowami rozczuliła. — Jeśli nie przeszkadza ci, że
poprzestawiał kilka liter i strasznie nabazgrolił, to wszystko w porządku. Mogłeś
napisać, że ja też pozdrawiam, nie tylko Smokey, Ted i Pat — zaśmiała się,
oddając mu list.
— To na następny
raz. Mama się ucieszy ze Smokeya, kawał czasu już przeszedł, jak go nie widziała. Spał
u nas zawsze pod stołem, jak za dużo wypił. Jak tam zleciał, to do rana
zostawał.
— Trochę tak
niewygodnie, pod stołem — zauważyła Nellie, rozwieszając na sznurku ostatnią
sztukę pościeli.
— Nóg sie
trzymał, jak go kto próbował wyciągać i gadał, że mu tak dobrze, tośmy nie
ruszali. Ollie i Blaine się tylko bały, jak zaczynał chrapać.
Nellie
roześmiała się, bo oczyma wyobraźni już ujrzała tę scenę. Wzięła od Jema pusty
już koszyk i wrzuciła na jego dno kilka klamerek, które jej zostały.
— To dobrze,
że wysyłasz Ollie do szkoły. Boisz się, że jak im nie przypomnisz, to tego nie
dopilnują? — zapytała, nie mogąc powstrzymać ciekawości.
Jem wzruszył
ramionami.
— Pieniądze to
się u nas ani taty, ani mamy nie trzymały. Raz by jej nic nie dało. Jak trzy
razy to samo zobaczy, to może do niej dotrze. — Wzruszył ramionami.
Z zachodu
przyszedł lekki podmuch wiatru, który prawie niezauważalnie poruszył świeżo
rozwieszonym praniem. Prawie w tej samej chwili okno na piętrze hotelu rozwarło
się z taką siłą, że drewniane framugi z hukiem rąbnęły o ściany.
— Nellie! —
zawołał mocny, zachrypnięty męski głos. Z tego okna nie było widać drugiego
końca sznurów, gdzie Nellie rzuciła Jemowi przestraszone spojrzenie, kazała siedzieć
cicho i, przekradłszy się między wiszącą pościelą, pokazała się na wezwanie.
— Pranie
rozwieszałam! — zawołała, zadzierając głowę do góry i mrużąc oczy w ostrym
słońcu.
— Nie denerwuj
mnie! — odpowiedział głos. — Chodź no tu — padło polecenie, a po chwili okno
zostało zamknięte prawie z takim samym hukiem, z jakim je otworzono.
Nellie wymamrotała
coś pod nosem, tupnęła nogą ze złością, kurząc sobie przy tym buty i odwróciła
się w stronę Jema tylko po to, by gestami pokazać mu, żeby już sobie poszedł i
nie rzucał się w oczy. Zaraz potem pognała do hotelu i tyle ją widział.
***
Zgodnie z planem,
Jem poszedł najpierw na pocztę, gdzie nadał swój pierwszy list z Tonopah do
domu i w chwili, w której oddał go młodej dziewczynie, oglądającej świat przez ledwo
trzymające się na końcu nosa, grube okulary, zdjęła go jakaś dziwna tęsknota —
natychmiast poznał to uczucie, bo jeszcze niedawno miał tak prawie codziennie.
Im więcej siedział w kopalni, tym częściej i na dłużej o nim zapominał, ale
nagle poczuł, że chciałby mieć odpowiedź już, teraz, natychmiast. Wiedział, że
za dwa, trzy tygodnie zacznie go kusić, żeby chodzić na pocztę codziennie i
sprawdzać, czy coś nie przyszło z powrotem, a w międzyczasie jak głupi będzie
sobie wyobrażał, co przyjdzie. Co u mamy, co u sióstr, nawet co u ryczącego w
swojej rozwalającej się po drugiej stronie ulicy chałupie Szuflady Adamsona.
Pozostając
daleko myślami, zaszedł do, jak zwykle o tej porze, niemiłosiernie zatłoczonej
bursy Stimlera, gdzie spotkał parę znajomych, brudnych twarzy z Belmont i
zamiar był taki, że przy jedzeniu pogadają trochę i pośmieją się i jakoś zrobi
się dzięki temu weselej, ale w ogóle się nie zrobiło. Nie zjadłszy prawie nic,
Jem nie dał wyciągnąć się w środku dnia do saloonu i poszedł sam powłóczyć się
po tętniącym życiem mieście.
Przechodził
właśnie, wpatrzony w suchą ziemię pod nogami, obok sklepu żelaznego Benneta,
kiedy znajomy mu już głos odezwał się głośno po drugiej stronie ulicy, a
okienne framugi zdawały się znowu gdzieś rąbnąć o ścianę:
— Lyman, co
ciebie ostatnio nigdzie nie widać?
Mężczyzna
nazwany Lymanem roześmiał się radośnie i odwrócił w stronę starego druha w tej
samej chwili, w której Jem zatrzymał się i popatrzył w ich stronę.
— Mnie nie
widać? A ciebie gdzie diabli noszą, jak na tyłku nie siedzisz?
Przez chwilę
porażony i sparaliżowany, Jem otrząsnął się szybko i, rzuciwszy okiem w obie strony,
pośpiesznie przeszedł przez ulicę, gdzie dwaj porządnie ubrani i schludnie
ogoleni panowie zatrzymali się pod masywnym budynkiem Nye County Bank. On
również się zatrzymał, kawałek dalej, postępując pół kroku w boczną uliczkę.
Mężczyźni
rozmawiali dalej. Wokół panował ciągły ruch, więc żaden z nich nie zniżył głosu
i Jem doskonale ich słyszał, ale nawet gdyby tuż obok wyły silniki stu
nowiutkich automobili albo ktoś puścił stado świeżo podkutych wyścigowych koni,
wciąż docierałaby do niego tylko jeden głos.
— Wieści z
Rhyolite? — zapytał Lyman, nonszalanckim ruchem ściągając z głowy ozdobiony
rzemieniem kapelusz.
— Zawsze
lepsze niż z Tonopah. — Obaj zaśmiali się krótko. — A, z resztą, szkoda gadać…
Jasne, że szkoda gadać, pomyślał Jem i
aż się w nim zagotowało. Słuchał dalej, przyglądając się od tyłu wysokiej
sylwetce. Był trochę cherlawy, ale wyprostowany i mocno stojący na nogach, z
lekko przydługimi, ciemnymi włosami zaczesanymi do tyłu na błyszczącej
pomadzie. Porządnie ubrany, odprasowany i czysty, dużo gestykulował i prawie
tyle samo się śmiał, ale jego śmiech nigdy nie trwał długo i po jego nagłych
wybuchach zapadało parę sekund niezręcznej ciszy.
Nie tego Jem
się po nim spodziewał.
Postałby
jeszcze i posłuchał dalej, gdyby nie zdał sobie nagle sprawy, że, podsłuchując
za rogiem, nie wiadomo kiedy zaczął zaciskać pięści tak mocno, że aż
zesztywniały mu wszystkie kostki. Zanim wpadło mu do głowy coś, czego później
mógłby żałować, rzucił ostatnie spojrzenie na okryte jasną kamizelką plecy
Franka Morgana i zniknął w bocznej uliczce, odszedłszy do swojego obozu.
W końcu jestem: nad tym rozdziałem krążę praktycznie od dnia publikacji, no natłok różnych spraw i nieobecności sprawił, że dopiero dziś udało mi się przekroczyć linię upuszczonej klamerki. Nellie wykazuje pewne cechy pracoholiczne i pod pewnymi względami bardzo dobrze ją rozumiem.
OdpowiedzUsuńCóż poza tym? Frank Morgan nie sprawia wrażenia, jakby miał stać się postacią pozytywną, a końcówka rozdziału pozwala wręcz sądzić, że Jem trochę będzie z nim miał kosę. A propos: "sakrucki" i "nastulać" to kolejne nowe słowa (po "zmaścić"), które znam dzięki tobie.
Nie do końca wprawdzie rozumiem: Nellie pognała "niczym dzikus z pustyni" - to znaczy właściwie jak? (Sorry, w sumie to taki drobiazg), ale główny zarzut jest taki, że rozdział za krótki ;) W każdym razie czekam na nexta...
Pracoholizm cię dopadł, powiadasz? Przybij sobie śmiało piątkę z Nellie. :D
UsuńFRANK MORGAN, O SANTA MADONNA, mam o nim tyle do powiedzenia, a się muszę ograniczać. Staram się zrobić z niego postać neutralną z odchyleniem w "dupek, ale ma powody", zobaczymy, co z tego wyjdzie. Wreszcie opko, w którym mogę przemycić trochę gwary z własnego podwórka, nawet nie wiesz, jaką mam frajdę, wstawiając takie kwiatki.
To znaczy właściwie sama nie wiem jak, ja z reguły mówię, że "skoczyłam z łóżka jak dzika" (to z pustyni sobie tu dodałam ze względu na lokalizację opka). Krzywo brzmi, co? Usunę choć tę pustynię, masz rację.
I jeszcze jedna rzecz: czy dobrze mi się kojarzy, że Lyman, z którym rozmawiał Frank, był zastępcą Lymanem Foxem?
UsuńTak, to ten sam. Kumplują się trochę.
Usuń