Wraz z nadejściem
października dni zrobiły się znacznie krótsze, a ciemności na dobre odchodziły,
dopiero kiedy w kopalniach nocna szychta zdążyła już wymienić się z poranną. Gdy
nieba nie przesłaniały ciężkie, żałujące deszczu chmury i świeciło słońce, bywało
całkiem ciepło. Po zmroku robiło się jednak całkiem nieprzyjemnie, a Palmer
Cone już zaczął swoje zwyczajowe judzenie i uparcie szukał kogoś, kto założyłby
się z nim, kiedy spadnie pierwszy śnieg. Póki co dostał tylko jeden dzień
ulewnych deszczów, przez które znowu zalało najniższy poziom we wręcz
błagającej o lepszy system odwadniania Desert Queen.
Jem prawie
każdego dnia robił to samo — chodził do pracy, do bursy w mieście, odsypiał
ciężki dzień albo beznadziejną noc w baraku, włóczył się za Smokeyem albo siedział
z Tedem i Patem. Od jakiegoś czasu zaglądał też raz na tydzień na pocztę, bo
teraz listu z domu spodziewał się z każdej chwili. Nie mógł się doczekać, żeby
usłyszeć, jak miewały się siostry i mama. Nie dziwne więc, że aż skoczył na
równe nogi, kiedy Ted, który często kupował codzienną gazetę i czytał ją
każdemu, kto tylko chciał posłuchać, wyczytał pewnego wieczora przy świetle
naftowej lampy, że na poczcie, wśród dziesiątek innych, leżał zaadresowany na
niego list.
— Hart, to
chyba ty, nie? — zapytał, unosząc wzrok znad gazety. Kiedy czytał, zawsze
mrużył oczy, bo miał słaby wzrok, a żadnych okularów. — Poczkej, poczkej —
pohamował entuzjazm Jema, który już gotowy był biec do miasta. — O tej godzinie
zamknięte. Jutro polecisz.
— Jutro to ja
w robocie od rana jestem — mruknął niezadowolony Jem, siadając z powrotem na
progu baraku obok zasmarkanego po pas Pata Kulhmana, który nie omijał żadnego
wieczorku z gazetą Teda.
— Ja też —
odparł Ted. — Pat, tyś coś niezdrów. Ostatnia kolumna na dziś i do spania. — Starzec próbował zabić… — przeczytał
nagłówek najświeższego wydania Bonanzy. — Frank
Bacchus, który, w wieku ponad stu pięciu lat jest najprawdopodobniej najstarszą
osobą w Nevadzie, próbował zabić panią Emilową Weichert.
— Gdzie to? — zapytał Pat.
Rzeczywiście
był niezdrów. Pokaszliwał ukradkiem, starając się, by brzmiało to bardziej jak
niewinne chrząkanie i co chwila wycierał nos brudną chusteczką, którą miął w
dłoni.
— Reno, jak
mnie oczy nie mylą.
Pat spojrzał w
zadumie na ścianę baraku.
— Jak tyle
samo pociągnę, to się tam przeprowadzam — stwierdził.
— Srasz, w
zeszłym tygodniu mówiłeś, że do Charlestonu! — zaprotestował Ted.
— To po
czterdziestce. Siedemdziesiąt w Nashville i setka w Reno — wyjaśnił spokojnie
Pat i nawet Jem, zaaferowany myślami o czekającym na niego liście, nie mógł się
nie roześmiać.
Ted pośmiał
się z nimi, ale zaraz potem rozgonił wszystkich do spania.
Noc była
zimna, a Smokey wrócił od Maud dopiero rano i Jem widział go tylko na chwilę,
kiedy wchodzili do kopalni — nie było czasu, żeby pochwalić się listem z domu, zwłaszcza
że bardziej doświadczonych od paru dni wysyłali na tyły kopalni, łatając
dziury, które porobiły się, gdy z początkiem miesiąca do miasta przyszła
paskudna plaga i w Tonopah, a już szczególnie w przykopalnianych obozach, ludzi
do łóżek kładły chore płuca. W szpitalu podobno zaczynało powoli brakować
łóżek, ale z drugiej strony nigdy nie było ich tam zbyt wiele.
Smokey
zaplątał się też gdzieś w tłumie podczas zmiany szycht i Jem, nie widząc go
nigdzie, doszedł do wniosku, że pewnie wysłali go do biura w związku z chwilową
zmianą stanowiska. Poszedł więc do bursy sam, w pośpiechu zjadł coś, co
wyglądało na potrawkę i nawet smakowało jak potrawka, a potem pomaszerował na
pocztę.
Rzeczywiście —
list nadany z Deadwood czekał na niego już od trzech dni. Jem miał zamiar
wrócić do obozu i poszukać Teda, żeby mu przeczytał. Był już przy drzwiach,
kiedy musiał przystanąć i przepuścić wchodzącą do budynku kobietę, prowadzącą
za rękę kilkuletniego chłopca. Wtedy też usłyszał, jak inna kobieta, która
podeszła po nim do lady i nadawała list, powiedziała do pracownicy poczty:
—
Przechodziłam dziś koło Sundownera. Zamknięty. Na amen — głos miała przejęty,
jakby przekazywała najważniejszego informacje.
— Frank Morgan
czekał pod drzwiami jeszcze przed otwarciem — odpowiedziała jej pracownica,
przeglądając półki. — Proszę — podała kobiecie dwie koperty, a potem pochyliła
się nad wypolerowaną do śliskości ladą i dodała jeszcze: — Śpieszył się na
pociąg o siódmej trzydzieści.
— Przed chwilą
widziałam Kate w banku — wtrąciła się pani z dzieckiem.
Wszystkie
spojrzały na siebie, kiwając głowami w niemym porozumieniu, a Jem, który nie
potrzebował wiedzieć już nic więcej, złożył brązową kopertę na pół, wsunął ją
do kieszeni i, zamiast do obozu, poszedł na drugi koniec miasta.
Na miejscu
zastał zamknięte drzwi frontowe. W pierwszej chwili pomyślał, że może powinien
pójść jak zwykle do tych z tyłu, ale zaraz potem doszedł do wniosku, że skoro
wieść o wyjeździe Franka Morgana rozeszła się już drogą pantoflową po całym
mieście, to głęboko gdzieś miał drugie drzwi. Złapał za klamkę, a gdy nie
ustąpiła, zapukał. Stał tak przez chwilę, czekając cierpliwie, a kiedy uznał,
że zbyt długo nic się nie wydarzyło, dobijał się dalej. Może Nellie poszła do
banku razem z Kate?
Pomylił się.
Chwilę to zajęło, ale wreszcie zobaczył rozmytą sylwetkę za kolorową szybą.
Klucz szczęknął w zamku i drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem, a w progu
stanęła Nellie.
— Od dzisiaj
zamknięte — oznajmiła na dzień dobry z przekornym uśmiechem.
— Powiedzieli
mi na poczcie — odparł Jem, przyglądając się jej w międzyczasie.
Odstąpiła na
bok i wpuściła go do środka, a potem zamknęła za nimi drzwi. Duży klucz ze
skomplikowanie wyciętym języczkiem zaczepiła na małej obręczy, którą nosiła
przy pasku.
— Wszędzie już
gadają, nie? — westchnęła, choć nie brzmiała, jakby była niezadowolona. — Od
rana sprzątam — wyjaśniła, spoglądając na swoje czerwone od mydła, wody i
szorowania dłonie. — Została mi tylko pościel w pokojach. Chodź, pomożesz —
powiedziała i wtedy Jem zdał sobie sprawę, że drzwi po prawej od wejścia, te,
które z reguły widział zamknięte, dziś były lekko uchylone, a tuż obok, pod
ścianą, stały dwa duże kosze.
Weszli do
długiego, pogrążonego w półmroku korytarza, z którego można było wejść do kilku
przyzwoitej wielkości pokojów. Wszędzie pachniało czystością, świeżym
powietrzem i dziegciem. Jeden kosz Nellie wzięła ze sobą, drugi Jem dostał
wcześniej do rąk, bo najwyraźniej tylko taką formę pomocy przy sprzątaniu była
w stanie zaakceptować. Wchodziła po kolei do każdego pokoju, ściągała z łóżka
pościel, składała ją i wrzucała do jednego kosza albo do drugiego. Nie
przerwała pracy, nawet kiedy Jem całkiem nieśmiało postanowił zapytać:
— Serio zamknięte
na amen?
— Bardzo serio
— odparła. — Frank kazał, wczoraj wieczorem. Wściekł się strasznie na Kate, bo
kazała mu wreszcie iść do diabła. Więc pojechał do Rhyolite — roześmiała się jak
z dobrego żartu. — Powiedział, że będzie przysyłał jej pieniądze, ale
powiedziała, żeby się nimi wypchał. I nawet poszła do banku — dodała z podziwem
w głosie, a Jemowi nasunęło się kolejne pytanie.
— A co z tobą?
Prawie
przerwała składanie poszewki na poduszkę.
— Jak to, co
ze mną?
— Wyjeżdżasz,
zostajesz? Szukasz nowej pracy?
Zawahała się
przez chwilę.
— Zostaję z
Kate, póki co — odpowiedziała stanowczo, wrzucając mu do kosza ostatnią porcję
pościeli. Zamknęła za sobą drzwi i wyszli do dużo przyjaźniej wyglądającego
holu, gdzie wszystko również czuć było dziegciem, ale przez okna do pokoju
dziennego wpadały długie promienie ciepłego słońca. — Powiedziała, że jeśli
chcę, to mogę zajmować się domem. Frank nie ma nic do gadania, bo Kate ma swoje
pieniądze i może mi płacić. O innej pracy pomyślę… Za jakiś czas. Teraz Kate ma
się dobrze, ja mam się dobrze i chciałabym odpocząć. Parę spokojnych tygodni,
chyba nie proszę o zbyt wiele, jak myślisz?
— Jasne, że
nie — zgodził się Jem, wodząc za nią wzrokiem, kiedy zabrała oba kosze i
odniosła je do schowka pod schodami, a potem odwiesiła pęk kluczy na haczyk w
ścianie obok frontowych drzwi.
Pociągnęła go
za ramię. Usiedli na prowadzących na piętro schodach, a jej długa spódnica
rozlała się po stopniach aż do podłogi.
— Sto lat się porządnie
nie widzieliśmy, nie? — uśmiechnęła się na przekór temu, że tyle czasu spędziła
zamknięta pod czujnym okiem Franka Morgana. — Nie mogłam sobie tak po prostu
wychodzić, kiedy on tu był — dodała, starając się usprawiedliwić właściwie nie
wiadomo kogo. Siebie albo Franka. Albo ich oboje. Może po drodze jeszcze Kate.
Jem nie mógł
powiedzieć, żeby mu się to podobało.
— A jak Frank
wróci, powiedzmy, za dwa tygodnie, to znowu cię zamknie? — Zaskoczyła go złość
we własnym głosie.
— On już nie
wróci, Jem. Musiałby ktoś umrzeć — powiedziała łagodnie Nellie.
— Skąd wiesz?
— Znam go.
Zapadła między
nimi cisza. Zegar w pokoju obok wybił wpół do czwartej. Padające na podłogę
słońce powoli zmieniało kolor na coraz bardziej pomarańczowy.
— Dam sobie
rękę uciąć, że z własnej woli się tu nie pojawi — kontynuowała Nellie. — A
zanim to nastąpi… Może znajdę sobie nowe miejsce — tłumaczyła, rozczulona tym,
że Jemowi najwyraźniej trochę zależało. Mieli dużo do nadrobienia. — Maud już
dawno obiecała, że w razie potrzeby pomoże mi coś tu znaleźć — mówiąc to,
położyła dłoń na jego ramieniu.
Podniósł wzrok
na jej twarz i nawet zdążył zdziwić się, jak inaczej wyglądała, kiedy była
trochę mniej zmęczona i zmartwiona niż zwykle, ale zaraz potem zobaczył to, czego
wysoki kołnierzyk bluzki nie zakrył do końca. Wyciągnął rękę i odchylił lekko
brzeg kołnierzyka, zanim Nellie zdążyła sobie przypomnieć, co chciała pod nim
ukryć.
Siniak zrobił
się już żółty, musiał mieć przynajmniej trzy, cztery dni.
— Wyżej już
zeszło, nie? — zapytał.
Zawstydzona, a
przecież zupełnie nie miała się czego wstydzić, poprawiła bluzkę i przez chwilę
pomyślał, że będzie mu kazała trzymać łapy przy sobie.
— Przeprosił
mnie za to — wyjaśniła natychmiast. — Stanęłam mu na drodze, kiedy próbował
uderzyć Kate. Ona już dostała w tym domu za swoje.
W pierwszej
chwili Jem miał szczerą ochotę parsknąć śmiechem, ale opanował się w porę.
Nellie nie potrzebowała, żeby śmiać się z tego, przez co przechodziła z dobroci
serca.
— Może
powinnaś się stąd wyprowadzić? Ale tak już? — zasugerował. — Na zaś?
Westchnęła.
— Chcę jeszcze
zostać z Kate. Naprawdę. Nie myśl sobie, że nie oddałam Frankowi. Dostał
takiego kopniaka, że aż się złożył — powiedziała, zadowolona z siebie. — A Kate
musiałam od niego odciągać, bo by mu oczy wydrapała, tak się rzuciła. On
podnosi rękę, kiedy już nie potrafi sobie z nią poradzić. Miała gorszy dzień.
Jem miał
wrażenie, że historia tego, co działo się za zamkniętymi drzwiami w stojącym na
końcu miasta hotelu Sundowner, nigdy
nie przestanie go zaskakiwać. Poczuł się trochę winny, że nie starał się
wyciągnąć stąd Nellie trochę częściej, ale wtedy tłumaczył sobie, że wolał nie
zadzierać z Frankiem. Tylko się przecież przyjaźnili, a ten jeszcze byłby gotów
pomyśleć, że sprowadzała sobie amantów pod jego okna.
Jem schodził
problemom z drogi odkąd tylko pamiętał. I powoli zaczynał utwierdzać się w
przekonaniu, że robiąc to, nie zawsze postępował słusznie.
— Mówiłeś, że
byłeś na poczcie? — zmieniła temat Nellie. — Coś z domu?
— Przyszło
trzy dni temu — odparł i odruchowo powędrował dłonią do kieszeni, żeby upewnić
się, że list na pewno jeszcze tam był. Całkiem o nim zapomniał. — Ted mi
przeczyta w obozie. Na kopercie są bazgroły Dinah, w środku pewnie to samo.
— Całkiem
nieźle rozczytuję bazgroły. Mogę ja ci przeczytać, jeśli chcesz — zaproponowała
Nellie.
Jem nie lubił tłumaczyć, czemu nie mógł tego
zrobić sam, bo nic przyjemnego nie widział w powtarzaniu, że zbyt mądry nigdy
nie był, uczyć mu się nie chciało, kiedy była na to pora, a w szkole, w
przeciwieństwie do kopalni, którą widział z tamtejszych okien, za odrobioną
zmianę nikt nie płacił. Za szybko urodziły mu się kolejne siostry, żeby
zaprzątał sobie głowę czytaniem. Potrafił poskładać do kupy parę liter, jeśli
już naprawdę musiał, nauczył się podpisać, ale zawsze stawiał krzyżyk, bo tak
było wygodniej. I jakoś sobie radził.
Podał Nellie
kopertę z listem. Otworzyła ją ostrożnie, rozłożyła pomiętą i wyraźnie
przybrudzoną kartkę i przebiegła tekst wzrokiem, zanim zaczęła czytać na głos.
Ledwo jednak nabrała powietrza i otworzyła usta, kiedy zabrakło jej głosu, do
głowy i całego ciała uderzyła nagle fala gorąca, a potem zwyczajnie zrobiło jej
się słabo.
Jem zauważył,
że pobladła i, póki co jeszcze tylko zaniepokojony, zapytał:
— Co? Co tam
jest?
Pożałowała, że
w ogóle zaproponowała, że przeczyta mu ten list. Gdyby siedziała cicho,
dowiedziałby się od kogoś innego. Jak miała mu to powiedzieć? Bała się, że ją
znienawidzi, jeśli usłyszy to od niej.
— Nellie, co
tam jest? — powtórzył, tym razem przestraszony nie na żarty.
— Twoja
siostra… — zaczęła, ale nie mogła dokończyć.
Przez chwilę
jeszcze łudziła się, że znajdzie sposób, żeby mniej go zabolało.
Sytuacja u Morganów wygląda coraz ciekawiej. No i wszystko zaczęło walić się w gruzy. Nareszcie.
OdpowiedzUsuńKoniec rozdziału nie zapowiada niczego dobrego, ale mam przeczucie, że to i tak dopiero początek...
"No i wszystko zaczęło walić się w gruzy. Nareszcie." NO WIESZ CO? Ten komentarz oficjalnie mnie umarł. Zapiszę sobie na ścianie.
Usuń*szeptem, zza rogu* Dobre masz to przeczucie.
A ten 105-letni Frank Bacchus to autentyczny czy niekoniecznie? (pytam, jakby mi się nigdy nie zdarzało podsuwać bohaterom opek kompletnie zmyślonej prasy...)
Usuńhttps://goo.gl/kkFr5r
UsuńAn Aged Man Attempts to Kill, na dole strony. Nie jestem na tyle kreatywna, żeby wymyślać artykuły z prasy, a Tonopah Daily Bonanza jest wrzucona aż do 1929 roku (jeszcze ze dwa-trzy miesiące temu wyszukiwanie we wszystkich gazetach kończyło się na 1924). To korzystam. :D