8 lutego 2018

Część piętnasta


Następnego dnia Nellie obudziła się bardzo późno i z obrzydzeniem zdała sobie sprawę, że spała w spódnicy i bluzce, które nosiła przez cały poprzedni dzień. Nie zgasiła też na noc lampy — sama wypaliła się do końca, a to oznaczało niewybaczalne marnotrawstwo.
Rozejrzała się po swoim niewielkim pokoiku, przetarła dłońmi wciąż opuchnięte oczy i poszła doprowadzić się do porządku. Zupełnie nie zdziwiła się, kiedy odkryła, że Kate jeszcze nie wstała albo wstała na chwilę i położyła się z powrotem. Gdyby nikt jej nie pilnował, potrafiłaby w ogóle nie wychodzić z łóżka, za jedyny argument podając, że nie miała ochoty. Tylko jak można było nie mieć takiej ochoty nawet przez dwa tygodnie z rzędu?
Umywszy się zimną wodą i przebrawszy, Nellie postanowiła przejść się po pokojach na parterze i pootwierać wszystkie okna. Wczoraj szorowała podłogi, więc w powietrzu wciąż unosił się intensywny zapach dziegciu, od którego Kate potrafiła rozboleć głowa. Przeszła więc przez hol, skręciła obok schodów i już miała wchodzić do pokoju dziennego, kiedy zwróciła uwagę na leżący na środku podłogi pęk kluczy. Widok ten prawie zwalił ją z nóg, nagle wróciło wszystko, o czym od wczoraj zapomniała, położona do łóżka i utulona do twardego snu przez Kate. Jak mogła zapomnieć?
Jem… Puściła go wczoraj, pozwoliła mu odejść, sprawiła, że od niej uciekł. Kompletnie zmrożona, cofnęła się o parę kroków i, gdyby w ostatniej chwili nie zdążyła złapać się poręczy schodów, może i by się przewróciła. Usiadła na jednym ze stopni, nie odrywając wzroku od leżących kawałek dalej kluczy, póki coś nie zaszeleściło za jej plecami.
Skoczyła jak oparzona, kiedy przypomniała sobie, że przecież położyła tam wczoraj jego list. Poczuła się osaczona i zagubiona, nie mogła teraz ruszyć się w przód ani uciec na piętro, wybrała więc drogę w bok i wpadła do pokoju dziennego, a potem pobiegła do wychodzącego na podwórze okna. Otwierając je, boleśnie rozcięła sobie palec na jednym z haczyków, a potem popchnęła ramy z taką siłą, że z hukiem rąbnęły o ściany. Nawet przez myśl jej nie przeszło, co by zrobiła, gdyby powybijała szyby. Chwyciła dłońmi za parapet, stanęła na palcach i wychyliła się na zewnątrz, mając nadzieje, że świeże powietrze lepiej jej zrobi.
Ale powietrze nie było świeże. Po zimnej, rześkiej nocy wstał dziwnie ciepły dzień, tak niepodobny do połowy października, że człowiek, witając na ulicy sąsiada, z roztargnieniem rzucał: Dzisiaj takie ciepło, że aż głupio! Kurz, podnoszony przez nagłe porywy wiatru, które szybko rozpływały się i cichły, pchał się do oczu i ust. Zupełnie, jakby zanosiło się na burzę.
Patrzyła w ziemię pod oknem i zastanawiała się, co dalej. Co powinna zrobić. Dokąd pójść. A może nic nie robić i nigdzie nie iść? Podniosła wzrok, zdecydowana, żeby nie dać się śmiertelnie przeziębić. Ujrzała czerwone dachy budynków, tory, potężny, stalowy szyb Mizpah i rzędy baraków na wzgórzach.
Byłaby na ten widok zwymiotowała, gdyby miała czym. Zamiast tego wzięła jednak kilka głębokich wdechów, posmakowała proch na języku i wycofała się do pokoju, zamykając za sobą okno, pod którym potem usiadła, przyciągając do siebie kolana. Nie miała ochoty nigdzie iść. Zapragnęła wcisnąć się w kąt za fotelem, siedzieć tam, najlepiej aż do wieczora, dopóki nie zrobi się ciemno i nie będzie mogła, pójść spać.
Jeszcze nigdy nikomu nie powiedziała, że ktoś umarł. Zawsze mówili jej.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, zanim w końcu wstała, ale zdążyły rozboleć ją plecy. Stąpając po drewnianej podłodze stopami odzianymi tylko w grube pończochy, nie robiła żadnego hałasu. W holu podniosła z podłogi klucze i odwiesiła je na miejsce. Na trzecim stopniu schodów schyliła się po porzucony list, który schowała za pas między halką a spódnicą. Prawie bezgłośnie wspięła się na piętro i z ciemnego korytarza weszła do pogrążonej w półmroku sypialni, gdzie wśród pościeli leżała spokojnie Kate z książką w ręku. Była taka spokojna, a wszystko wokół niej wydawało się ciepłe i miękkie. Gdy tylko zobaczyła Nellie w drzwiach, przesunęła się na bok i zrobiła miejsce.
                — Co czytasz? — zapytała Nellie, siadając obok niej. Materac ugiął się lekko.
— Głupstwa — odparła, przewracając kolejną kartkę. — Wychodzisz gdzieś dzisiaj? — zapytała.
Nellie ułożyła się wygodnie wśród koców i poduszek.
— A potrzebujesz czegoś?
— Nie. Pytam, bo gdybyś zamierzała, to wolałabym, żebyś nie szła.
Nellie nagle na sercu zrobiło się jakby lżej.
— Chciałabym trochę tu poleżeć.
Kate oderwała na chwilę wzrok od książki i uśmiechnęła się tak, jak już dawno się nie uśmiechała — jak najmilsze na świecie stworzenie, złożone tylko z tego, co dobre i kochające.
— Daj sobie trochę czasu. I jemu też — powiedziała, a Nellie przymknęła powieki.
Mieli przed sobą jeszcze mnóstwo czasu.

***

Minęły trzy spokojnie dni. Burze nie nadeszły nad Tonopah: słońce zostało przegnane przez zimne wiatry, które poruszały szeleszczącymi suchymi trawami i przyganiały z pustyni tumany łapiących się na ogrodzenia, poplątanych krzaczków biegaczy.
Nellie większość czasu spędziła na leżeniu w łóżku obok Kate, która albo czytała książki, albo dziergała na drutach narzutę, na którą i tak nie miała dość włóczki, podśpiewując przy tym Sweet Adaline. Wyleżawszy się za wszystkie czasy, Nellie poczuła się znów gotowa, by pokazać się światu. Przygotowała listę zakupów, obiecała Kate, że zajrzy dla niej na pocztę i w międzyczasie policzyła sobie jeszcze, że przy odrobinie szczęścia mogła przypadkiem natknąć się w mieście na Jema. Przestała się o niego martwić, kiedy doszła do wniosku, że Smokey przyszedłby jej powiedzieć, gdyby coś się stało. Gdyby jednak Jem zrobił coś głupiego.
Ulice wydały się Nellie dziwne puste jak na tak wczesne popołudnie. O tej porze zwykle na każdym kroku wpadało się na znajomą twarz albo co chwila odpowiadało na czyjeś powitanie. Uznała jednak, że to pewnie przez ten zimny wiatr. Sama pożałowała, że nie zabrała ze sobą cieplejszej chusty.
Najpierw zajrzała do sklepu Eastmanów, gdzie, pośród kilku drobnych sprawunków, kupiła trochę brązowego cukru, ulubionego Kate, która mogłaby go wyjadać palcem prosto z torebki, co też często czyniła. George Eastman, który ją obsługiwał, wyglądał na zmartwionego i niewyspanego.
— Wszystko u pana w porządku, panie Eastman? — zapytała, poruszona tym, z jakim roztargnieniem poruszał się między ladą a półkami.
— Dziecko nam się pochorowało — odpowiedział krótko i nie chciała już dłużej go męczyć.
Zapłaciła szybko za zakupy i poszła na pocztę, gdzie musiała stanąć w kolejce i pech chciał, że zaraz za nią przyplątała się Citty Macfarland, teraz już dumna pani Holman, znana nie tylko z tego, że szybko biegała, ale również ze swojego zamiłowania do plotkowania.
— Wasza Essie była mądra, że wyjechała przed zarazą — zaczęła, nawet się nie przywitawszy.
Nellie spojrzała na nią wielkimi oczami.
— Ciebie również miło widzieć, Citty — powiedziała, siląc się na uśmiech, który nie wyglądałby, jakby właśnie zjadła niedojrzałą brzoskwinię. — Essie wyjechała? Przed jaką zarazą?
Citty roześmiała się zdecydowanie zbyt głośno.
— Nellie, czyś ty przespała trzy ostatnie dni? Choróbsko przypełzło z obozów, w Belmont położyło do łóżek tylu ludzi, że podobno nie ma komu pracować, tak mówi mój Grover — wyjaśniła, a Nellie słuchała jej z rosnącym zdziwieniem, jeszcze niezdolna, by cokolwiek mądrego powiedzieć. — Dobrze się miewacie z panią Morgan? Essie upiła się wieczorem przed wyjazdem z siostrą Marthy Buckley, tą piegowatą Prudence, i naopowiadała straaasznie dziwnych rzeczy. Czy pani Morgan miewa się od jakiegoś czasu trochę… gorzej? — zapytała ciekawsko.
W Nellie aż się zagotowało i już szukała słów, żeby nagadać Citty tak, by ta nakryła się nogami i uciekła z podkulonym ogonem, ale kolejka przesunęła się.
— Tak, co ja to… — rzuciła bez sensu. — Nie, Margie, do mnie nic nie przychodzi, sprawdź, proszę, czy jest coś dla Kate. Nic? No to dzięki, do zobaczenia. — Załatwiła swoją sprawę i odwróciła się do stojącej za nią Citty. — Słuchaj no, nie wiem, co ta głupiutka Essie… — zaczęła, rozjuszona tym, jak ktoś śmiał tak bezczelnie plotkować na temat Kate i gotowa zrobić scenę tu i teraz. Urwała tylko dlatego, kątem oka, za dużą szybą przy drzwiach, zobaczyła ciemną, kudłatą głowę, która wydała się jej dziwnie znajoma.
Zostawiła zaskoczoną Citty i wypadła na ulicę. Pognawszy w prawo, była już pewna, że się nie pomyliła: wymięty i poczochrany Smokey spadł jej jak z nieba. Albo ten okropny wiatr przywlókł go z pustyni razem z biegaczami.
— Smokey! Smokey! — zawoła za nim.
Przystanął, obejrzał się i poczekał, żeby mogła go dogonić.
— Właśnie niedawno o tobie myślałam — zaczęła, łapiąc oddech po krótkim biegu. — Nie wiesz może, co u… — Dosłownie ją zatkało, kiedy podniosła wzrok i zobaczyła, że Smokey, który zawsze był trochę niedomyty i niepoczesany oraz często bywał w mocno nadszarpniętym stanie, dziś wyglądał, jakby przez tydzień nie spał ani nie jadł, tylko poniewierał się, gdzie popadnie. — Co z tobą?
— Nic mnie nie jezd — wybełkotał niewyraźnie, ale nie poczuła od niego ani kropli whisky. — Wiem, co u... W szpitalu leży. Samem go tam wzion zostawił.
Dla Nellie wiatr nagle ustał, a świat na chwilę się zatrzymał.
— Ale jak? — zapytała słabo.
Smokey przetarł dłonią po zarośniętej twarzy.
— Ta zaraza — powiedział i rozejrzał się po opustoszałej ulicy. Nellie podążyła za nim wzrokiem i nagle choć jedna rzecz nabrała sensu.
— Ale Jem… — popatrzyła na niego, bliska rozpaczy. O niczym nie miała pojęcia.
Westchnąwszy ciężko, zaczął mówić zachrypniętym głosem:
— Przylazł nad ranem, nawalony jak sztacheta, ja nie wiem z kim, nie wiem gdzie, ale nawet żem go nie zdążył opierniczyć, a ten do spania. No to spał, potem wstał do roboty, jak mnie nie było, a jak żem przyszedł od Maud, to sam żem poszedł do kopalni i tylem go widział. Przyłaże potem, a ten znowu śpi jak zabity, to żem go nie budził, ale trza było na noc do roboty, ja go trącam, a ten nic — mówiąc, pokazał Nellie na jej własnym ramieniu, jak brutalnie przebiegało budzenie. — Trącam znowu, dalej nic, w końcu żem go wydarł z tego łóżka, a ten na nogach nie stoi i gada, że mu dziecko zabili… — przerwał, żeby wyciągnąć z kieszeni spodni brudną chusteczkę, którą wytarł oczy. Ręce mu się trzęsły. — Tyś wiedziała? I tyś mnie, MNIE żeś nie przyszła powiedzieć? — zapytał z wyrzutem.
Nellie przez głowę przebiegały tysiące myśli.
— Dostał list z domu i nie umiał przeczytać, więc ja mu… — wyjaśniła ze ściśniętym gardłem. — Próbowałam go zatrzymać, nie chciałam tak puszczać, mówiłam, żeby został, ale uparł się, mówił, że wróci do obozu i do ciebie, nie mogłam nic…
Smokey uciszył ją ruchem ręki.
— Zawlókł żem go do szpitala, to ledwo gadał. Stary Smith sam nie wie, co ma robić, tyle tam ludzi, jeden gorszy od drugiego. Ktoś już podobno wzion i umar — powiedział i zaraz pokręcił głową, nawet nie chcąc o tym dłużej myśleć.
Zimny podmuch wiatru wzniósł w powietrze obłok pyłu. Po ulicy przejechała ciągnięta przez konia rozklekotana dwukółka. Nellie otuliła się szczelniej zarzuconą na ramiona chustą
— Ale on nie…
— Po ojcu... — zaczął Smokey, ale się rozmyślił. — Chyba nie. — Postanowił oszczędzić nerwów chociaż Nellie, bo sam był na skraju szaleństwa po tym, co zobaczył na miejscu, kiedy w akcie desperacji zawlókł ledwo żywego Jema do szpitala. — Mnie pora w drogę, Maudie czeka. Cho no, zamknij drzwi na cztery spusty i nigdzie nie łaź. Wszystko mają zamykać, jak tak dalej pójdzie — powiedział, chwytając za ramię Nellie, która prawie że wrosła w ziemię.
Zaprowadził ją aż do Sundownera, nadkładając drogi. Musiał teraz wrócić się do Maud, ale najpierw tłukł pięścią w solidne drzwi wejściowe, dopóki nie otworzyła im niezadowolona Kate, w której ramiona oddał dzielnie walczącą z płaczem Nellie.
— Co wyście jej obaj zrobili? — zapytała, piorunując Smokeya gniewnym spojrzeniem i przytulając do siebie Nellie.
Smokey, gdyby trochę mniej ledwo żył ze zmartwienia, widząc Kate Morgan w białej sukience, z jasnymi, rozpuszczonymi włosami i tak szczerze oburzoną, na pewno pomyślałby, że pewnie właśnie tak wyglądają anioły, kiedy się wściekają.
Wzruszył ramionami.
— I najgorsze kiedyś musi przejść — odpowiedział i, ukłoniwszy się uprzejmie, odszedł w stronę miasta, chowając szyję w ramionach.

3 komentarze:

  1. Trochę mi zeszło, ale jestem...
    "Nie zgasiła też na noc lampy — sama wypaliła się do końca, a to oznaczało niewybaczalne marnotrawstwo." - my sentiments exactly po tym, jak po przyjeździe z długiego weekendu okazało się, że mysz bezprzewodowa przez cały ten czas była włączona.
    Kiedy się wpisuje adres bloga, wyszukiwarka podpowiada "Tonopah plague" - i jak się w tym rozdziale okazuje, słusznie. Nellie jest tu mocno emotional, Kate robi przy niej za element kojący, ale... jak to z jasnymi włosami? Jakoś mi się wdrukowało, że Kate była brunetką...
    Korekta obywatelska: "nie spadł ani nie jadł" oraz "Wiem, co u."

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to witam z powrotem. :D
      Ja mam od dziecka zakodowane, że NICZEGO NIE WOLNO MARNOWAĆ, bo moja babcia jest na tym punkcie przewrażliwiona (to chyba uraz z dzieciństwa, bo miała 5 lat, kiedy od pioruna spalił się dom pradziadków i w jedno popołudnie zostali z niczym, ale czasem aż przesadza).
      Aż sobie sprawdziłam, co mówią na ten temat google i mówią niewiele, a z własnego riserczu wiem, że to było najprawdopodobniej zapalenie płuc. Nellie chce być dzielna, ale ile można. A żeby Kate była brunetką? Mamuniu, jestem prawie pewna, że już opisywałam ją jako blondi, ale sprawdzę dla pewności wszystkie rozdziały, czy czasem się gdzieś nie rozpędziłam, bo znikąd ci się to nie wzięło.
      Dzięki za czujność! Lecę sobie za pamięci poprawić.

      Usuń
    2. Też nie znoszę niczego marnować, studia na cienkim budżecie nauczyły mnie oszczędności...
      Co do koloru włosów, być może tak mi się po prostu ulęgło, czasami wyobrażam sobie postacie po swojemu wbrew temu, jak je opisują autorzy.

      Usuń