Zaraza
była podstępna. Najpierw przetoczyła się przez obozy górnicze po jednej stronie
Tonopah, a potem spełzła ze wzgórz razem z chorymi, których znoszono do
szpitala, gdzie gruby i stary doktor Smith z dnia na dzień wpadał w coraz
większy popłoch. Przebiegła po ulicach, wciskając się przez szpary w drzwiach i
oknach, nie oszczędzając nikogo, kto akurat się jej spodobał. W mieście
zamknięto szkołę i bibliotekę (saloony jednak wciąż miały się świetnie) oraz
odwołano wszystkie planowane spotkania w domu miejskim. Stanęły Belmont, Silver
Top i Valley View — ze wszystkich, na których zaraza się uwzięła, to górnicy, z
płucami wyniszczonymi przez codzienną porcję pyłu, padali pierwsi. Jedynie Desert
Queen i Burro jakoś sobie jeszcze radziły, pewnie dlatego, że przewalało się
przez nie mniej ludzi. Chodziły słuchy, że u władz poważnie zastanawiano się
nad ograniczeniem ruchu pociągów, ale koniec końców zrezygnowano z tego pomysłu
— wystarczyło, by wszyscy zainteresowani wycieczkami posłuchali rozesłanych po
okolicach ostrzeżeń i nie wybierali się do Tonopah, jeśli absolutnie nie
musieli.
Od chwili,
w której Smokey przewlókł go z obozu do szpitala, a potem zostawił w szpitalu,
gdzie położyli go na skrzypiącym łóżku, Jem przez prawie tydzień nie do końca
wiedział, co się z nim działo.
Najpierw
było ich niewielu, to pamiętał wyraźnie — wypluwali sobie płuca w skromnym
gronie, pod czujnym, choć trochę za bardzo błyszczącym okiem starego doktora
Smitha i jego jedynej przyuczonej do zawodu pielęgniarki, młodziutkiej Stelli
Campbell. A potem, zupełnie nagle, choć całkiem spodziewanie, tylko nie tak
szybko, zupełnie jakby zawyły trąby
jerychońskie i zbliżał się rychły koniec, zwaliło tylu, że ze skrzypiącego
łóżka Jem wylądował na podłodze przy ścianie. Jak przez mgłę przypominał sobie,
że doktor z pięć razy robił nad nim alleluja
i pa pa, uznając, że jedną nogą był już w grobie, a miejsce trzeba zwolnić,
ale on był uparty i za każdym razem robiło mu się lepiej, zanim znowu zaczęło
być gorzej. Przemęczył tak tydzień, ósmego dnia stanął na nogi, wytłuczony
dreszczami i gorączką za wszystkie czasy, umęczony i zmarnowany, ale żywy.
Widział,
jak przez przechodnią salę szpitala, na której leżał, przenosili przykryte
brudnymi prześcieradłami ciała. Gdyby czegoś takiego wcześniej nie widział,
pewnie byłby przerażony, strach jednak nijak się go nie trzymał i na wszystko
patrzył mocno zobojętniały. Może dlatego ten chłopak z Silver Top zapytał go trzeciego
dnia, kiedy obaj jeszcze kontaktowali i leżeli obok siebie, czy przypadkiem nie
zdarzyło mu się pochodzić z Kansas. Jem twardo postanowił sobie, że z życiem
nie będzie się żegnał i to mu wystarczyło. Nie był gotowy umierać, nie od
zarazy, zaparł się więc i nie umarł. Podejrzewał, że miał też trochę szczęścia,
bo z samego szpitala wynieśli na jego warcie prawie dwadzieścia trupów, a
przynajmniej tyle naliczył.
Swojego
ósmego był za to całkiem jak nowy, trochę tylko jeszcze otumaniony i umęczony,
z głową pełną zasłyszanych przypadkiem wieści o tym, co działo się poza, poddanym absolutnej kwarantannie, szpitalu. Wiedział, że zaraza prawie już
przeszła, chorowali ostatni, którzy niebawem mieli wyzdrowieć i raczej na pewno
nie umierać, ale tak naprawdę nikt nie wiedział, czy zwyczajnie uznała swój
interes w Tonopah za skończony i wybiegła na pustynię, żeby tam rozpłynąć się w
powietrzu, czy może planowała przeskoczyć przez otaczające miasto góry i biec
dalej. W samym szpitalu skończyło się dwadzieścia pięć osób, w mieście więcej
niż dziesięć, w tym najmłodsza córka Eastmanów, nad którą płakała nawet
szpitalna pielęgniarka, bo kiedy coś tak głupiego i beznadziejnego jak zaraza
zgarniało dzieci, nie pozostawało nic poza łzami — Jem wiedział o tym aż za
dużo.
Dziwnie
się teraz czuł, cały zdrowy, umęczony, ale stojący i chodzący o własnych
siłach, czysty tak, że aż było mu głupio, bo nie pamiętał, kiedy ostatnio nie
miał nigdzie na sobie żadnej czarnej smugi, nie wspominając już o tym, że
zdążyły mu się wygoić nawet brudne rany na dłoniach.
Z niejakim
zaskoczeniem odkrył, że był już listopad. Słońce, którego pierwszy raz od tylu
dni nie oglądał przez szybę szpitalnego okna, to chowało się za skłębionymi,
poganianymi przez chłodny wiatr chmurami, to zza niego wyglądało, zupełnie tak,
jakby sprawdzało, czy to już, czy lepsze dni nadeszły i mogło zacząć śmielej
świecić.
Zrobiło mu
się zimno. Stał przez chwilę przy drodze, zastanawiając się, co powinien zrobić
i komu najpierw się pokazać. Podumawszy chwilę, uznał, że zdecydowanie należało
wracać do obozu — nie tylko Smokey, ale również siedzący za wielkim biurkiem
facet od kopalnianych papierków na pewno nie mogli się go doczekać. Przeszedł
więc na drugą stronę ulicy i pomaszerował przed siebie. Miasto, mimo tego, że
powoli wracało do normalności, wciąż było tak puste, że człowiekowi robiło się
na duszy nieswojo.
Dotarłszy
bliżej centrum, wpadł na parę znajomych twarzy, ale z nikim nie zatrzymał się
na pogawędkę — wymienił oczywiście z każdym ukłon, z niektórymi nawet uśmiech,
a jego uwadze nie umknęło, że każdy, kto go znał, patrzył na niego tak, jakby już nie powinien być
cały, zdrowy i żywy. Smokey, stary panikarz, którego mimo nacisków uparcie nikt
nie chciał wpuścić do szpitala, bo zakaz wizyt obowiązywał absolutnie
wszystkich, pewnie pił przez to jeszcze więcej niż normalnie i rozpaczał przed
każdym, kto akurat zechciał go posłuchać. Nellie przyjaźniła się ze Stellą
Campbell, która za jej prośbą znajdowała od czasu do czasu chwilę, żeby
wspomnieć Jemowi, że ktoś się tam o niego martwił.
Zatrzymał
się przed zamkniętym na cztery spusty sklepem Eastmanów. Spojrzał przez wielką
szybę, pokrytą warstwą nieścieranego przez kilka dni pyłu i zaraz pomyślał o
tym małym dziecku, które czasem kręciło się w środku. Całkowicie naturalnie,
tak, że choćby chciał, nie potrafiłby ich powstrzymać, jego myśli powędrowały w
stronę jego własnego domu i innego dziecka, bez którego sobie tego domu nie
wyobrażał. Coś zakłuło go w sercu, kiedy w tym momencie odkrył, że choć tamto
miejsce to rzeczywiście był dom, on już na nie tak nie patrzył i całe
przywiązanie, które kiedyś czuł, które kazało mu wstawać i pracować, żeby
dziecko takie samo jak dziecko Eastmanów, zabrane w najokrutniejszy i najgorszy
sposób, jakby ktoś zardzewiałym nożem człowieka rozkroił i wydarł mu serce, żeby
to dziecko miało lepsze życie. Teraz tego przywiązania tak samo, jak tego
dziecka już nie było. A co to była za siła, co to był za żart, kto o tym
decydował, że zabrali mu dziecko, a jego oszczędzili, choć mógł tak samo
przestać być i nawet nie wiedzieć, że przestał, tego miał nie zrozumieć nigdy,
bo ludzie tacy jak on, którzy nic nie mogli na to poradzić, mieli się pogodzić,
a nie pojmować.
I właśnie
w tym momencie, kiedy miał ogromną ochotę wziąć soczysty zamach i własną
pięścią rozbić tę szybę, w której odbijał się bezlitośnie taki, jaki wtedy był,
zupełnie nic nie rozumiejący, który nie mógł zrobić nic, pojawiło się drugie
odbicie, zupełnie jak unoszący się nad ziemią biały duch, spokojnie
przepływający w powietrzu po przeciwnej stronie ulicy. Odwrócił się tak szybko,
że na sekundę zakręciło mu się w głowie, a potem Kate Morgan przystanęła,
uśmiechnęła się do niego i ruchem głowy, bo obie dłonie miała zajęte przez
naręcze książek, które dźwigała, dała znać, żeby podszedł. Nie zamierzał
zwlekać.
— Ty
żyjesz! — zawołała, a w jej głosie zabrzmiało tyle samo radości, co i
zdziwienia.
— Żyję —
przytaknął.
Spojrzała
na niego spod wielkiego kapelusza, ozdobionego sztucznymi kwiatami w
przygaszonych odcieniach czerwieni i żółci.
— I masz
się dobrze?
— Co? —
zapytał głupio jak zwykle zbity przez nią z tropu.
— Nie
powiedziałeś, że masz się dobrze. Wszyscy zawsze, jak się ich tak bez sensu
zapyta, czy żyją, mówią: żyję i mam się dobrze. A ty nie masz się dobrze?
Zawahał
się przez chwilę, rozglądając się na boki, żeby uciec przed jej czujnym
spojrzeniem.
— Mam się okropnie,
ale przeżyję — odparł, wzruszając bezradnie ramionami. Cóż więcej mógł jej
powiedzieć poza prawdą? Podejrzewał, że wiedziałaby, gdyby skłamał. Nie miał po
co kłamać.
— Nawet
nie wiesz, jak się cieszę — powiedziała, a zabrzmiało to tak szczerze, że natychmiast
uwierzył. — Chcesz iść w moją stronę? Przydałby mi się ktoś do tych książek.
Zapędziłam się w bibliotece, ale zaczną się długie wieczory, więc coś trzeba
będzie robić. I mógłbyś pokazać się Nellie, bo co jej z tego, że przyjdę i
powiem, że się widzieliśmy — zasugerowała, całkiem rozsądnie.
Bardzo
chciał iść w stronę Kate.
— Miałem
się pokazać Smokeyowi. I w biurze, sprawdzić, czy jeszcze mam robotę…
— Smokey jest
w kopalni — oznajmiła szybko. — Wiem, bo rozmawiałam dziś z Maud. Więc wychodzi
o drugiej. Jest jedenasta albo coś koło tego. Biuro nie ucieknie, a pracę masz
na pewno, bo dużo ludzi poumierało, a nowi dopiero się zjeżdżają — wyjaśniła
bez cienia współczucia dla tych, których należało zastąpić. A jednak dobrze
było jej tak słuchać, kiedy wyraźnie świetnie się miewała. — To jak, idziesz?
Nie
widział innego wyjścia, musiał pójść. Ogółem w odmawianiu był całkiem niezły,
ale Kate Morgan się zwyczajnie nie odmawiało, takie miał wrażenie, to wydawało
mu się właściwe, kiedy na nią patrzył, choć udawał, że wcale nie patrzył.
Wcisnęła mu większą część swoich książek i ramię w ramię poszli wzdłuż głównej
ulicy miasta, zwracając uwagę każdej mijanej po drodze osoby.
— O czym
to wszystko? — zapytał Jem, przyglądając się grzbietom książek, z których
niewiele do niego docierało.
Zauważył,
że jego pytanie wywołało na ustach Kate uśmiech, który rozjaśnił jej twarz
zupełnie tak, jak zrobiłby to promień słońca.
—
Większość o niczym zbyt mądrym, ale wybrałam te o moich rodzinnych stronach —
odpowiedziała, zachęcając go do dalszych pytań.
— O
północy? — zgadywał, bo pamiętał, że Nellie wspominała mu coś o Kate i Seattle
w tym samym zdaniu, a Seattle, o ile dobrze kojarzył, było właśnie na północ od
Tonopah.
Zaśmiała
się i poprawiła go:
— O
Kanadzie. Bardzo to głupio pewnie teraz dla ciebie wygląda, że dałam się tu
wlec taki kawał świata, nie?
Tam, skąd
pochodził, było całkiem niedaleko do Kanady.
— Wcale
nie głupio… Ale w życiu bym nie zgadł.
— Niemądra
byłam — przyznała z kwaśną miną. — Oboje wymieniliśmy lasy na pustynię, prawda?
— spojrzała na niego, a kiedy przytaknął, dodała: — Raźniej robić takie głupoty
we dwoje. A zgadłbyś, że pracowałam tam w bibliotece?
— Za nic —
odparł z rosnącym zaskoczeniem i podziwem.
— Przez
dwa lata po skończeniu szkoły — oznajmiła z dumą. — Sześć dni w tygodniu
jeździłam do ratusza nowym tramwajem, po świeżo położonych torach. Wiesz,
najpierw otworzyli ją na Broad Street, ale potem stwierdzili, że ratusz to lepszy
pomysł. Dobrze zrobili, bo budynek na Broad Street był stary i ciemny. No i te
powycierane parkiety… Aż mi ciarki po plecach przechodzą, kiedy sobie
przypomnę, jak upiornie skrzypiały, jeśli się nie wiedziało, gdzie nie należy
stawać.
W Sundownerze drzwi wejściowe były
otwarte na oścież. Co chwila pojawiała się w nich i znikała Nellie, która, z
miotłą w ręku, znęcała się nad swoimi i tak już nieskazitelnie czystymi
podłogami.
— Juhu!
Słoneczko! Patrz, kogo znalazłam! — zawołała do niej Kate.
Nellie oderwała
skupione spojrzenie od miotły, a jej twarz natychmiast złagodniała i rozjaśniła
się uśmiechem.
—
Obrabowaliście razem bibliotekę? — zapytała, kiedy podeszli bliżej.
— Etta
Hager dziś pracuje, więc pozwoliła mi wypożyczyć więcej, kochane stworzenie —
odparła Kate. — A jego zgarnęłam z ulicy. Prosto ze szpitala, świeżo uleczony.
No, oddaj mi już te książki — zwróciła się do Jema. — Pojdę na górę, a wy sobie
pogruchajcie. Dawno się nie widzieliście — dodała figlarnym tonem, a Nellie
zgromiła ją wzrokiem i mocniej złapała się miotły.
Patrzyli
na siebie z Jemem, póki nie usłyszeli, że Kate weszła po schodach na piętro.
— To jak,
gruchamy sobie? — zażartował.
Nellie,
przed chwilą jeszcze mocno zmieszana, parsknęła śmiechem. Zaraz potem rzuciła
miotłę na ziemię, żeby w ramiona wziąć Jema.
— Tak się
cieszę, że już po wszystkim — powiedziała, przyciskając zaróżowiony policzek do
jego ramienia. — Jak się czujesz?
— Dobrze.
Wymęczony, ale żywy jak nigdy. — Sam nie wiedział, czemu nie powiedział jej
tego samego, co Kate. — Smokey pewnie z dziesięć razy mnie umarł, nie?
Nellie
zaśmiała się, a kiedy wypuszczała go z ramion, na sekundę podniosła dłoń do
oczu i przetarła je w kącikach.
—
Panikował okropnie, ledwo go z Maud uspokoiłyśmy, to znowu zaczynał. Padłby z
nerwów, gdybym nie poprosiła Stelli, żeby cię doglądała. Wiesz, przez parę dni
było naprawdę źle. Mnie aż się słabo robiło, jak… — urwała, nie chcąc kończyć
zdania. Zamiast tego ruchem głowy wskazała na cmentarz, który doskonale było
stąd widać. — Ostatnio coś takiego widziałam, kiedy mieszkaliśmy w Portland i
był tyfus… — wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
Umilkli na
chwilę. Jem spoglądał ponad głową Nellie w stronę cmentarza. Widział go
wystarczająco dużo razy, by zauważyć, że przybyło nowych drewnianych nagrobków
i krzyży. Dziwnie czuł się z myślą o tym, jak niewiele brakło, żeby tam
wylądował.
— Słuchaj,
mam coś twojego! — zawołała nagle z ożywieniem Nellie. — Zaczekaj tutaj —
poleciła i pobiegła do hotelu. Stojąc na zewnątrz, słyszał jak przebiegła przez
hol do swojego pokoju. Wróciła lekko zdyszana. — Zostawiłeś to… wtedy — powiedziała,
wyciągając do niego dłoń, w której trzymała
jego list.
Myślał, że
go zgubił. Patrzył przez chwilę na dłoń Nellie. W tym czasie przez głowę
zdążyła mu przebiec gonitwa myśli, a wszystkie sprowadzał się do tego, że do
niczego nie był mu już potrzebny. Zabrał go jednak i wsunął do kieszeni.
— Dzięki —
mruknął niewyraźnie.
— Możemy
coś razem odpisać, gdybyś chciał… — zasugerowała nieśmiało Nellie, z miną taką,
jakby spodziewała się dostać po głowie za tę propozycję.
Nie był
damskim bokserem. Westchnął za to ciężko i w odpowiedzi rozłożył bezradnie
ramiona. Co miał jej powiedzieć?
— Miały
jedno do zrobienia, tylko jedno — powiedział twardo, pokazując na palcach, jak
niewiele oczekiwał od sióstr i matki. — I co? I nie zrobiły nic, wszystkie
cztery dały jej umrzeć, a tyle razy przysięgały, że włos Ollie z głowy nie
spadnie. Gdzieś mam takie układy. Gdzieś mam je wszystkie. — Był spokojny, choć
rozgoryczony i przybity. — Pieniądze wyślę, ale słowa ode mnie nie usłyszą. I ja
od nich słyszeć nie potrzebuję — podsumował beznamiętnym tonem, zakładając
ramiona na piersi.
Nellie
przyglądała mu się z niepokojem.
— Tak po
prostu przestaniesz się do nich odzywać?
— Tak po
prostu.
— Nie
możesz…
— Nie mów
mi, co mogę, a czego nie.
Aż
zabrakło jej słów.
— Dzięki
raz jeszcze — rzucił sucho. Nellie chciała coś powiedzieć, ale znowu się
odezwał. — Na mnie pora. Robota czeka. — Odwrócił się bez żadnego więcej słowa
i poszedł w swoją stronę, zostawiając Nellie, która przez resztę dnia podczas
szorowania podłóg, miała zastanawiać się, co powiedziała źle.
W obozie
przy Belmont panowała nienaturalna cisza, choć kopalnia, razem z szybem Mizpah,
działały pełną parą. Biuro, w którym Jem nie postawił stopy, odkąd zaraz po
przyjeździe przyprowadził go tam Smokey, było wyjątkowo zajęte. Za zabudowanym
szeroką, wypolerowaną ladą biurkiem siedział ten sam urzędas co wtedy, tylko
dziś miał dużo więcej pracy i dużo bardziej niezadowoloną minę. Kolejka,
złożona z bandy mniej lub bardziej obdartych górników, ciągnęła się prawie do
drzwi. Jem ustawił się na końcu i zaczął rozglądać na boki, szukając jakiejś znajomej
twarzy, ale dostrzegł może dwie czy trzy, które kojarzył jedynie z widzenia.
Dwóch mężczyzn przed nim rozmawiało przyciszonymi głosami w jakimś dziwnym
języku, a niższy z nich gestykulował dość energicznie i miał przy tym złączony
kciuk z dwoma palcami dłoni, którą najwięcej wymachiwał.
Wyczekał
się porządnie, zanim wreszcie przyszła jego kolej. Zgłosił, że wrócił ze
szpitala, podał nazwisko i dowiedział się, że następnego dnia z samego rana
będzie mógł wrócić do pracy.
— Nie
płacimy za leżenie w łóżku. Osiem dni
odliczone — dodał znudzonym głosem urzędas, podsuwając mu pióro i zadrukowaną
małymi literami kartkę z wielkim logo Tonopah Mining Company. — Podpis —
powiedział, wskazując palcem miejsce na dole, gdzie Jem postawił krzyżyk.
Kiedy
wyszedł, w kopalni akurat zmieniała się szychta. Postanowił zajść do baraku
okrężną drogą, obchodząc cały obóz i wchodząc do niego od strony, którą
przychodziło się z miasta. Chciał zaskoczyć Smokeya i całkiem mu się to udało,
bo spotkali się dokładnie pod drzwiami, a stary dureń aż zawył z uciechy, kiedy
go zobaczył.
—
Wypuszczonyś! — zawołał i rąbnął go w plecy z takim entuzjazmem, że aż huknęło
i zabrało mu głos. — Trudny do
skończenia, jak każdy parszywy Irlandczyk! Niech mnie dunder świśnie! — dodał,
zacierając radośnie brudne ręce.
— Ciebie
też dobrze widzieć — wykrztusił Jem, gdy wrócił mu dech.
— Coś żem
trzymał, aż mi wrócisz — oznajmił Smokey konspiracyjnym szeptem. Wpadł do
baraku, potknął się o próg, pokręcił trochę w środku i po chwili pokazał się z
powrotem. Na głowie miał swój kapelusz, z którym wrócił pewnej nocy z saloonu,
a w dłoni trzymał drugi, całkiem podobny, też ciemnobrązowy i ozdobiony
rzemieniem, lekko sfatygowany, co tylko dodawało mu charakteru. — Stówkę żyj,
bracie — powiedział, wyciągając rękę, żeby założyć go Jemowi na głowę. — Koniec
łażenia z gołym czerepem.
— Tyś
pamiętał? Niech mnie, reszcie oczy zbieleją, jak zobaczą — wykrztusił Jem,
którego znowu zatkało, ale tym razem z wrażenia. Głupie to było pytanie, bo
Smokey zawsze pamiętał, ale zwykle Jemowi przynosił tylko dobre słowo, a
dziewczynom coś drobnego, kolorowe wstążki do włosów, trochę materiału na
sukienkę albo dwie, raz skombinował dla Dinah buty aż z Bismarck, które potem
nosiły pozostałe siostry. Tym razem przeszedł samego siebie.
Smokey,
który w międzyczasie poszedł za barak i chlapał się w beczce z zimną wodą,
pokazał się znowu. Minę miał zdecydowanie gorszą.
— Nie
chciał żem jeszcze mówić, ale… — zawahał się na kilka sekund. — Pata sprzątło.
Jem poczuł
się, jakby ktoś przywalił mu pałką w brzuch. Zdjął z głowy kapelusz.
— Pat? —
powtórzył. — Kiedy?
— Trzy dni
temu. — Smokey pokręcił głową ze smutkiem. — Ted ledwo się trzyma. Chodzi
nawalony od pogrzebu, nie chleje tylko w kopalni. Palmer za nim łazi i pilnuje,
coby się nie sponiewierał w jakim rowie, jeno… Szkoda gadać. Wył po nim
strasznie.
Z północy
zawiał zimny wiatr. Wzdrygnęli się obaj i, zrozumiawszy się bez słów, ruszyli
razem w stronę miasta. Przez większość drogi Smokey trzymał niedbale dłoń na
ramieniu Jema, upewniając się, że wciąż miał go obok.
Muszę przyznać, że choć opko generalnie stoi na wysokim poziomie, to jest chyba jeden z najlepszych rozdziałów do tej pory. Męczą się praktycznie wszyscy, jedni mniej, drudzy bardziej, ale jak to jest opisane!
OdpowiedzUsuńCo z tym "za bardzo błyszczącym okiem" doktora? Pokrzepiał się piciem w ekstremalnej sytuacji czy miał szklane?
Korekta obywatelska: "poza poddanym absolutnej kwarantannie szpitalu", "Coś zakuło go w sercu", "kartkę z wielkim logo Tonopah Mining Company na."
Ty już tu? Masz dzisiaj tempo. Cieszy mnie, że rozdział strawny, bo co się nad nim namęczyłam, to moje. Faulkner mnie trochę natchnął, mam wrażenie, że to widać chwilami.
UsuńDoktor Smith to jedna z prawdziwych postać, za nic sobie nie przypomnę gdzie, ale gdzieś czytałam, że lubił popijać. (W sumie ciekawe, ile by ci się udało zdemaskować tutaj bohaterów opartych na prawdziwych mieszkańcach Tonopah, gdybyśmy już zagrali w taką grę ;D.)
Obywatelu, towarzyszu, należy się wam pieczątka z ziemniaka za wytrwałą korektę!
No i jestem na bieżąco.
OdpowiedzUsuńUu, sporo tu się wydarzyło. Szkoda Ollie, a jeszcze bardziej Jema. Gorzej już to przeklęte choróbsko trafić nie mogło. Aż ciężko mi cokolwiek napisać, żeby nie posądzono mnie o banały. Chyba najlepiej powagę tej sceny oddają różne reakcje poszczególnych bohaterów. Choć najbardziej zadziwia mnie w tej kwestii Kate, której wszędobylski smutek zdaje się nie imać.
Kiedy Jem opuścił szpital i wrócił do baraków, naprawdę sądziłam, że przygnębiająca atmosfera w końcu troszkę odpuści, ale na dokładkę dołożyłaś jeszcze biednego Pata, ech :C.
(14) "Nellie, wciąż beznadziejnie ściskająca z dłoni pęk kluczy, jedną ręką objęła się za brzuch (...)" w*
(15) "— Zawlókł żem go szpitala, to ledwo gadał." to dialog, więc nie wiem, czy nie celowo ucięłaś "do"
No to do następnego :D
Oficjalnie zasłużyłaś na odznakę wytrwałego czytelnika!
UsuńNajpierw trzeba trochę bohaterów sponiewierać, żeby potem dać im chwilę ulgi :D. A Kate to żyje w swoim świecie, ale i to się na niej kiedyś zemści.
Ktoś musiał odpaść, zrobiłam eeny, meeny, miny, moe i wypadło na Pata. Nie no, żarcik, to było bardziej zaplanowane tak naprawdę. Zaczynam powoli sprzątać, żeby sobie zrobić miejsce na to, o co się w tym opku będzie tak naprawdę rozchodzić.
Do następnego!