Kilka dni
później, późnym wieczorem Jem próbował zasnąć w zimnym baraku, ale tylko
przewracał się z boku na bok, myśląc o tym, jak bardzo nie chciało mu się
następnego dnia wstawać do kopalni. Odkąd wyszedł ze szpitala i rozeznał we
wszystkim, co przegapił, coś bardzo go bolało na ciele i na duszy. Było mu
dziwnie ciężko, na niczym nie potrafił się skupić, nie miał ochoty ani na
jedzenie, ani na picie, na pracę i na odpoczynek, czuł się zmęczony i
zniechęcony. Miał ochotę pójść spać i obudzić się za rok albo dwa. Albo nie
obudzić w ogóle.
Odwrócił
się plecami do ściany baraku i spojrzał w stronę małego okna. Szyba była
brudna, ale widział przez nią kawałek gwieździstego nieba. Pogadałby sobie ze
Smokeyem, ale stary dziadyga napalił trochę w piecyku, w którym już dawno
przygasło, a potem gdzieś się wywlókł. Nie bardzo się do siebie ostatnio
odzywali, głównie dlatego, że Jem ze swoimi napadami podłego nastroju potrafił
rozłożyć na łopatki nawet najbardziej optymistycznie nastawionego rozmówcę. Już
to razem przerabiali, kiedy zniknął tata. Smokey nie był głupi, niektóre sprawy
należało zwyczajnie przemilczeć i przeczekać, zamiast upierać się i ciągnąć w
górę kogoś, kto wcale nie chciał jeszcze podnosić się ze swojego prywatnego rynsztoku. Bo Jem nie był swoim ojcem,
nie uciekał, kiedy robiło się za trudno. Nie był też swoją matką — na końcu
zawsze wstawał.
Ale jeszcze nie teraz,
pomyślał, przysłuchując się dochodzącym z kopalni głuchym wybuchom. Od tygodnia
wybijali w skale za pomocą dynamitu nowy korytarz, szeroki na dwa metry i na
tyle samo wysoki. Następujące jedno po drugim tąpnięcia przypominały Jemowi,
jak bardzo był wdzięczny, że nie musiał tam teraz siedzieć. Do rana powinni
skończyć. Znajome dźwięki trochę go uspokajały, upewniały, że wszystko było w
porządku. Wydawało mu się, że za chwilę powinien zasnąć. Jego plany zostały
jednak pokrzyżowane przez pospieszne kroki, które usłyszał zawczasu, oraz charakterystyczne
szuranie i skrzypienie, z jakim otwierały się drzwi od ich baraku, odkąd Smokey
się zapijaczył i przetrącił je pewnej nocy.
Najpierw
zobaczył ciepłe światło lampy, a dopiero potem Palmera Cone’a w całej jego niedomytej
okazałości, który na powitanie rąbnął kilka razy pięścią w ścianę.
— Cholera
jasna! — syknął Jem, wyskakując z łóżka. — Czego się tłuczesz, baranie?
Palmer
uniósł lampę na wysokość bladej twarzy. Minę miał śmiertelnie poważną.
— Tedowi
odwaliło — oznajmił tylko, a Jem również pobladł. Jakby
tego było mało, coś ciężkiego opadło mu na sam spód żołądka.
— Cholera jasna — powtórzył. — Tegom się spodziewał — dodał, łapiąc Palmera za rękę i kierując światło w swoją stronę. Znalazł i szybko naciągnął robocze spodnie, a potem złapał bluzę Smokeya, bo nie miał czasu szukać swojej. — Chodź — rzucił, dosłownie wypychając przed sobą Palmera. Zatrzasnął drzwi baraku i obaj pośpieszyli na drugą stronę obozu.
— Cholera jasna — powtórzył. — Tegom się spodziewał — dodał, łapiąc Palmera za rękę i kierując światło w swoją stronę. Znalazł i szybko naciągnął robocze spodnie, a potem złapał bluzę Smokeya, bo nie miał czasu szukać swojej. — Chodź — rzucił, dosłownie wypychając przed sobą Palmera. Zatrzasnął drzwi baraku i obaj pośpieszyli na drugą stronę obozu.
Wszyscy
się tego spodziewali, tylko nie wiedzieli, kiedy nastąpi. Ted źle zniósł śmierć
Pata. Płakał jak dziecko i chlał jakby każdy dzień był czwartym lipca. Gadał,
że pójdzie i się powiesi, więc postanowili go pilnować — dziś zostawili na
straży Palmera.
— Chybaś
go samego nie puścił? — zapytał Jem, uświadomiwszy sobie, że Ted został bez nadzoru,
skoro Palmer przyszedł po niego.
— Smokey
przylazł.
Szli
szybko, potykając się na nierównych ścieżkach wydeptanych w kamienistej ziemi
między barakami. Noc była zimna. Chłodny wiatr bez trudu przenikał przez
cienkie warstwy ubrania. Zanim dotarli na miejsce, ich uszu z daleka dobiegł
zachrypnięty głos Smokeya. Stał z rozłożonymi szeroko ramionami i próbował
zatrzymać Teda, który był o niego o głowę wyższy, o połowę cięższy i
najwyraźniej bardzo zdeterminowany, żeby za wszelką cenę iść do przodu.
— Gadam
ci, stój! — wrzeszczał Smokey, za nic mając, że wokół ludzie mogli próbować
spać. — Stój, gdzie stoisz!
Zignorowawszy
prośby, odepchnął go bez większego wysiłku na bok. Obserwowali Teda przez chwilę
w milczeniu: Smokey, któremu ręce opadły i wyraźnie nie wiedział, co dalej,
Palmer, wbity w ziemię z opuszczoną do kolan lampą i Jem, który postanowił
działać, zanim będzie za późno.
Kazał na
siebie czekać i pobiegł za Tedem.
— Ted!
Ted! — zawołał. Dopadł do niego, kiedy odszedł już spory kawałek, jakby chciał
wyjść na pustynię, nieważne, że nie mogła go w żadne miejsce zaprowadzić, bo wokół
nic nie było. Nigdzie by w taką ciemną noc nie doszedł, zgubiłby się i zaczął
chodzić w kółko, póki nie wpadłby do opuszczonego szybu albo coś by go nie
zjadło. — Co tobie? Gdzie leziesz? — zapytał, złapawszy go za ramię i
zmusiwszy, by się odwrócił.
Wiedział,
jak wyglądał człowiek zrozpaczony. Widział takiego człowieka we własnej matce,
widział w sobie, kiedy zabrakło taty i kiedy dowiedział się, że umarła Ollie. Takiego
samego człowieka zobaczył teraz w Tedzie, ale nie mógł mu pozwolić na zrobienie
jakiejś głupoty.
— Wracajmy
— powiedział, zaciskając dłoń na jego ramieniu. — Tam nic nie ma.
Ted
obejrzał się za siebie i pobłądził nieobecnym wzrokiem po okrytej nieprzyjazną
ciemnością okolicy.
— A Pat? —
zapytał. W jego ciepłym oddechu Jem wyczuł ogromne ilości wypitej whisky.
Chryste
Panie, co miał mu powiedzieć?
— Jego też
nie ma — wychrypiał przez ściśnięte gardło.
— Jest z
wami?
— Nie ma
go z nami. Nie ma w ogóle.
Ted otarł
wierzchem dłoni nos. Silniejszy podmuch wiatru wepchnął mu do oczu
przydługie włosy.
— I jak ja
mam z tym żyć? — Mimo ogromnych ilości bimbru i śmierdzącej whisky,
jakie spożywał od śmierci Pata, stał prosto i mówił wyraźnie. Picie już nie
pomagało, więc postanowił pójść. Nieważne gdzie, nieważne po co.
Zapadła między
nimi cisza. Straszna, długa cisza, która dała Jemowi czas, by mógł pomyśleć.
Pata pochowano w pośpiechu, jak wszystkie ofiary plagi. Zagrzebali go w ciemnym
dole, przysypali paroma kamieniami, żeby do świeżej ziemi nie dobrały się
zwierzęta, postawili kawał deski i tak zostawili. Ted jeszcze nie miał odwagi
tam pójść. Może gdyby poszedł, zrobiłoby mu się trochę lepiej.
— Jest tam —
Jema nagle olśniło. — Weźmiemy chłopaków. Chodź.
Zawrócił,
ciągnąc za sobą zobojętniałego Teda.
— Palmer! —
zawołał, kiedy dotarli z powrotem do baraków. — Zaprowadzisz nas na cmentarz.
Tylko dobrze świeć, bo nogi połamiemy — postanowił, a Palmer tak przejął się
swoim nowym zadaniem, że mało brakło i zasalutowałby.
— Ej! Gdzie
wy? — Znalazł się i Smokey.
— Na cmentarz
— odparł Jem, wskazując ruchem głowy kierunek. — Weź coś na popicie i nas
dogoń.
Jasny gwint, pomyślał Jem, kiedy Palmer,
trzymając wysoko lampę, prowadził ich po pełnym wertepów zboczu. Tej drogi
górnicy z obozu używali, kiedy nie chcieli zbytnio pokazywać się na ulicach
miasta. Wchodzili bokiem, chyłkiem przymykali między budynkami, do swoich
spraw. Tędy najbliżej było do Sundownera,
w którego oknach na dole wciąż paliły się światła. Jema nigdy wcześniej tak mocno nie uderzyło, że
cmentarz znajdował się dosłownie o rzut beretem od hotelu.
Smokey dogonił
ich, kiedy krążyli między mogiłami. Ted, choć jeszcze trzeźwy, nie robił
żadnego użytku ze swoich nóg i Jem musiał objąć go w pasie i tak prowadzić,
żeby nie zdemolował przypadkiem czyjegoś grobu. Palmer przysięgał, że ofiary
plagi chowano z tyłu, w nowo rozkopanym rzędzie, ale w ciemności wszystko
wyglądało inaczej. Gdy wreszcie znaleźli właściwy grób, Jem wziął od Smokeya
ogromną butelkę ciemnego bimbru.
— Panowie —
zaczął, pozbywszy się nakrętki. — Pat — wskazał na długą, prostokątną deskę z
cynową tabliczką z imieniem i nazwiskiem. — Zdrowie — to powiedziawszy,
przechylił butelkę i wylał kilka sporych łyków na suchą ziemię.
Światło nagle
się rozproszyło: to Palmerowi drgnęła ręka.
— Dobry był z
niego chłop — powiedział aż nazbyt podniosłym tonem.
Smokey
chrząknął głośno, przytakując. Jem podał butelkę Tedowi i przypilnował, żeby
wypił co najmniej tyle, ile właśnie zostało wylane. Potem napił się sam. Bimber
był i porządny, bo miało się go ochotę natychmiast zwrócić. Smokey i Palmer
pociągnęli swoje, a potem puścili tak dwie kolejki, póki nic im nie zostało.
— Którego on
umarł? — zapytał Palmer, pochylając się nad tabliczką. — Nie napisali.
— Oczywiście,
że nie napisali — powtórzył rozżalony Ted, siadając na ziemi.
Jem przykucnął
i zaczął układać duże kamienie wokół grobu.
— Pierwszego?
— zasugerował Smokey.
— Nie, chyba
drugiego… — zaprotestował Palmer.
—
Trzydziestego pierwszego. — Wszyscy trzej spojrzeli na Teda. — Miał
trzydzieści trzy lata. Trzydzieści cztery w grudniu — kontynuował, a jego
ponury, głęboki głos odbijał się w ich myślach niczym echo. — W dziewięćdziesiątym
trzecim przyjechał do Nowego Jorku z Irlandii z matką, ojcem i starszym bratem.
Niemiec w połowie, matka O'Sullivan. Brat miał straszne suchoty. Zatrzymali go na Ellis Island. Nawet nie wypuścili,
żeby umarł przy rodzinie. Tam się skończył.
Stali przez
chwilę, zamyśleni. Palmer pociągał nosem. Zawiał chłodniejszy wiatr. Jem kątem
oka bacznie przyglądał się Tedowi, który wyglądał i zachowywał się dużo
spokojniej.
— Zimno —
odezwał się Smokey.
— Wstaję jutro
do roboty — zawtórował mu Palmer.
Jem, który
również musiał o szóstej zameldować się na posterunku, czuł, że to jeszcze nie
koniec.
— Idźcie —
powiedział. — My jeszcze pogadamy.
Nie
protestowali. Poklepali wciąż siedzącego na ziemi Teda po plecach, pustą
butelkę oparli o drewniany nagrobek, zabrali lampę i ruszyli z powrotem do
obozu. Jem tymczasem usiadł obok Teda. Położył mu dłoń na ramieniu i zaczął
zachęcać do wstawania. Udało mu się, dopiero gdy wiatr przybrał na sile i
zmienił kierunek, rzucając im piachem prosto w oczy. Gdy opuszczali cmentarz i
wchodzili na główną, przecinającą Tonopah na pół ulicę, uniósł wzrok w stronę
pogrążonego już w ciemności Sundownera.
Mógłby jednak przysiąc, że przez ułamek sekundy zauważył w jednym z okien białą postać, odgarniającą
zasłony na piętrze.
Noc była
jeszcze młoda, ale obaj potrzebowali się rozgrzać. Ted, trochę omamiony
wyjątkowo uczciwym bimbrem, dał się na chwilę zaciągnąć do saloonu, gdzie obaj
trzasnęli sobie dwie kolejki… Albo pięć. Sprawa miała się tak, że kiedy dobrze po północy wytoczyli się z
powrotem na ulicę, obaj byli mocno zawiani, choć jeden
próbował wspierać się na drugim.
— Na pociąg —
wybełkotał Ted, kierując się w stronę przeciwną do tej, z której przyszli.
— Jaki pociąg?
— zdziwił się Jem, trochę zbyt głośno jak na porę ciszy nocnej.
— Do Chicago!
Jem spojrzał
na Teda niczym na wariata, ale zaraz potem parsknął śmiechem.
— Nie udruj ze
mnie… — pogroził.
— Ja? Nigdy!
To zawoławszy,
Ted pociągnął go naprzód. Wlekli się pustymi ulicami, mijając pogrążone w
ciemnościach budynki. Na stacji, nad wejściem do kasy biletowej, paliła się
lampa. Usiedli pod ścianą, Jem z jedną wyciągniętą nogą w okręgu żółtego
światła.
Czekali na
pociąg, który nie przyjeżdżał.
— Kogo masz w
Chicago? — zapytał wreszcie Jem.
Ted poruszył
się nagle.
— Nikogo.
Pat ma. Babę i dzieciaka.
— Opowiadasz…
— Jak matkę
kocham, mieli przyjechać w przyszłym roku.
A to ci
dopiero. Pat nigdy o nich nie wspominał.
— To skąd ty
jesteś? — podjął znowu Jem.
— Baltimore.
Przypomniała
mu się stara piosenka, którą śpiewał w Deadwood kąsający zasraniec Wylie Prescott.
— Got a wife and kids in Baltimore, Jack… — zaśpiewał cicho.
— I went out for a — Ted czknął — and
I never went back…
— Znasz to?
— Każdy zna.
Siedzieli
przez chwilę w kompletnej ciszy. Zrobiło się jeszcze zimniej niż wcześniej, ale
obaj byli tacy wypici, że zupełnie im to nie przeszkadzało. Mogli do woli
wsłuchiwać się w krzyki ostatnich niedobitków, opuszczających saloony i w czkanie
Teda. Jem zaczął poważnie myśleć nad tym, czy może nie lepiej byłoby z powrotem
znaleźć się w łóżku pod kocem, gdy usłyszeli czyjeś ciężkie kroki i
po ich lewej, zza budynku kas wyłoniła się ciemna sylwetka. Ted czknął głośno,
a potem kichnął dwa razy.
— Kto tu jest?
— Padło pytanie i Jem natychmiast rozpoznał głos zastępcy komendanta Marshalla,
od jakiegoś czasu znanego mu również jako pierdoła Fox.
— Obywatele! —
zawołał Ted, nawet nie spoglądając w jego stronę. Siedział ze spuszczoną nisko
głową i wpatrywał się we własne palce.
— Jacy
obywatele? — zainteresował się Fox, podchodząc bliżej. Zatrzymał się u ich
stóp. Założywszy kciuki za pasek u spodni, wychylił się do przodu. Musiał czuć
się w tej chwili bardzo ważny. — Z której jesteście kopalni?
Jem przełknął
głośno ślinę, zdjęty nagłym strachem przed autorytetem w postaci zastępcy komendanta. W
odpowiedzi uprzedził go jednak Ted, który zaczął niezdarnie podnosić się na
równe nogi.
— Lyman, dobrze
wiesz, z której, ty stara pierd… — Nie miał szansy dokończyć, bo Jem rzucił się
na niego, zakrywając mu usta dłonią.
— Miał
paskudny tydzień, panie władzo — wyjaśnił, starając się brzmieć trzeźwo, choć
podejrzewał, że wódą waliło od nich obu na kilometr.
Jego
przypuszczenia potwierdziły się, kiedy Fox z obrzydzeniem pociągnął nosem.
Padające z lampy nad drzwiami światło pozwoliło mu zobaczyć grymas na jego twarzy.
— Ted Dempsey
z Belmont — powiedział Fox, nic nie robiąc sobie z obecności Jema. — I twój,
jak przypuszczam, chłopak?
Ted zazgrzytał
zębami.
— Chyba, kurwa, twój…
— To nie mój
ojciec — wtrącił się znowu, tym razem już mocno zdezorientowany Jem.
Fox westchnął
ciężko, przewrócił oczami i spojrzał wreszcie w jego stronę.
— Imię? Nazwisko? Wylegitymujcie się, obywatelu.
Jema zmroziło.
— Jack…? —
odparł niepewnie.
Fox zmarszczył
brwi.
— Musiałeś się
zastanawiać? — zakpił. — Dobra, chuj mnie to.
Jemowi ręce opadły, dosłownie.
— Od której dzisiaj
wraca pan władza, co? — rzucił wyzywającym tonem Ted, gotów podwijać rękawy i
rzucać się do bitki.
Fox nie dał
się sprowokować. Postąpił krok do tyłu, spoglądając na Teda z wyraźną pogardą.
— Morda w
kubeł, pe…
— DOSYĆ! —
ryknął Jem, zaskakując nawet samego siebie. — My już idziemy — powiedział
twardo, obejmując Teda wokół szyi swoim mocnym ramieniem. — Idziemy — dodał.
Minęli Foxa,
który powiódł za nimi wzrokiem i miał ochotę coś jeszcze powiedzieć, pewnie
tylko po to, żeby do niego należało ostatnie słowo, ale po chwili machnął ręką
i niespiesznym krokiem opuścił stację.
— Pat by się
oszczał ze śmiechu — mruknął Ted, kiedy Jem kładł go w baraku do łóżka.
Pokiwał tylko
głową i zdjął mu buty oraz przykrył dwoma kocami. Potem usiadł na pustym łóżku
Pata i czekał, aż Ted zacznie chrapać. Nie zajęło to długo. Odczekawszy jeszcze
chwilę, tak dla pewności, ostrożnie wstał i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Nie miał pojęcia która mogła być godzina, wiedział tylko, że z chwilą, w której
został sam pośrodku ciemnej, rześkiej i pełnej gwiazd nocy, nagle uszły z niego
wszystkie nagromadzone przez ten długi wieczór emocje.
Bał się, co
będzie dalej z Tedem. W ogóle bał się o przyszłość. Poczuł falę takiego smutku,
że zachciało mu się płakać, mógł się tam po prostu rozryczeć jak dziecko, tak
jak stał przed barakiem. Wziął jednak kilka głębokich wdechów, zacisnął wargi i
popatrzył w błyszczące niezmordowanymi światłami niebo. W domu te gwiazdy były
takie same, ale wciąż potrafił za nimi zatęsknić. Pomyślał, że teraz, kiedy
życie zabrało mu prawie wszystko, co miał i rozdarło na strzępy, musiał wyłożyć
na stół to, co pozostało i rozegrać swoje karty najlepiej, jak tylko potrafił.
I właśnie to, począwszy od tamtej chwili, zamierzał zrobić.
Ale najpierw
musiał się trochę przespać.
Jestem :D. Miałabym być już wczoraj po południu, ale choróbsko mnie rozłożyło i przerwałam czytać w trakcie. Pieprzony katar nie daje żyć, ech.
OdpowiedzUsuńWidzę, że i ty zmieniłaś szablon. To zwiastun nadchodzących zmian w Jemie? Wcześniej była, chyba, postać Kate? Cała w bieli, ale ręki sobie nie dam uciąć. Moja pamięć to bardzo skołowane zwierzę...
To się porobiło. Naprawdę wiarygodnie przedstawiłaś żałobę biednego Teda. Typowo chłopski sposób radzenia sobie z przytłaczającym smutkiem, bardzo mi się go szkoda zrobiło. Dobrze chociaż, że Jem miał łeb na karku i zdołał dotrzeć do niego w odpowiedni sposób, bo Smokey i Palmer to by chyba co najwyżej próbowali siłą przytrzymać... Samo pożegnanie Pata przygnębiające jak diabli. Chłopaki nie bardzo wiedzieli co powiedzieć, ale zaangażowania odmówić im nie można.
Jak Ted wspomniał po wizycie w saloonie o pociągu to przez chwilę się głupio zmartwiłam, że planuje się pod niego rzucić. Okropny ze mnie czarnowidz :d.
Ach, no i jest. Sławetna lisia pierdoła. Na odpowiedz Teda parsknęłam śmiechem - obywatele okupują peron, widzę że bimber dodał mu poczucia humoru. Strasznie cięty chłop na tego Foxa, ta niechęć ma jakieś fundamenty czy po prostu pierdoła odstrasza wszystkich swoim sposobem bycia?
No i końcówka daje do myślenia. Czyli całe zamieszanie zaczyna się na dobre? Choć wolałabym aby to nie Jem wylądował w więzieniu, to chyba właśnie moje czarnowidztwo daje o sobie znać w tej kwestii.
"Jemowi ręce mu opadły, dosłownie." Takie drobne niedopatrzenie. I we fragmencie, gdy Palmer przychodzi do Jema, uciekł akapit przy którejś wypowiedzi.
Uciekam zdychać pod kołdrą xD.
Chora w lipcu jesteś? O Boziu. Trochę ci współczuję, a trochę z ciebie śmieszkuję, bo takiego peszka mieć. XDDDDD Zdrowia życzę i doceniam, że wpadłaś mimo przeciwności losu!
UsuńZmieniłam szablon, bo generalnie mam prosty wygląd bloga, ale lubię przy nim grzebać, bardzo. Tu se zmienię opis, tu obrazek, tu na jakiejś podstronie coś pogrzebię. Wcześniej to była laska z teledysku, która wyglądała bardzo jak Kate, ale głupio uciekała na prawo w tym gifie (sama go robiłam, a ekspertem nie jestem). No i chciałam coś bardziej kolorowego, bo tak tu czarno, szaro i biało, ale ten obrazek też chyba zmienię niebawem, bo coś mi w nim nie pasi. Ale masz rację, zmiany u Jema nadchodzą. Kurwa, ale się tu porobi, żebyś ty tylko wiedziała...
Czasem lepiej nie mówić nic, tylko być przy kimś obecnym, tak mi się wydaje. A Jem to już coś w sobie ma, że się innymi potrafi zająć, jak zechce i jest potrzeba.
Wtedy wołałby "Pod pociąg!" XDDDD Nieee, Teda za bardzo lubię, żeby go rzucić pod cokolwiek.
PIERDOŁA FOX MUSI BYĆ :D Po tym, jak Fox "rozmawiał" z Tedem widać, że gdzieś się musieli poprztykać w przeszłości, ale powiem od razu, że nie zamierzam w to wchodzić, tylko tak dawałam znać, że Fox, jako "strażnik porządku publicznego" rozeznaje się mniej-więcej kto, gdzie i jak w jego miejsce. No i Ted powiedział do Foxa "Lyman", więc gdzieś się musieli całkiem dobrze poznać. Ted jest w Tonopah dłużej niż nawet Smokey (choć tak ze wszystkich główniejszych bohaterów, to Kate jest tam najdłużej), więc okazja na pewno była.
Dziękuję za korektę, pamiętam, że tam na początku miałam "Ręce mu opadły", ale potem uznałam, że musi być Jemowi ręce opadły, bo by nie było wiadomo, kogo mam na myśli między dialogami. A ten akapit zaraz sobie sprawdzę (możliwe, że tak już zostanie, bo mi poprawianie go tekst rozpierdoli, ale zobaczymy). Anyway - dzięki. Zdychaj, ale tak rozsądnie, zdrowiejąc w międzyczasie, bo kiedyś spod tej kołdry trzeba będzie wyjść. :D
Zostałam bezczelnie zarażona! Ale poza nieznośnym katarem już mi lepiej.
UsuńOsobiście jestem za zmianą, bo nie lubię czarno-białych szablonów, ale kurcze, znaleźć coś ładnego i kolorowego to graniczy z cudem... :|
No właśnie jestem okropnie ciekawa, co też on planuje. I kto będzie miał z tym związek. Jestem pewna tylko Kate, póki co :D.
Akurat milczenie wydaje mi się być bardzo w typie Jema. Chłopak jakoś nigdy za wiele nie gadał, to zwykle Nell sporo mówiła, więc scena jak najbardziej na plus do autentyczności.
Chyba za sobą niezbyt przepadają. Jak czytam, co napisałaś to się zaczynam zastanawiac, czy przypadkiem to nie Ted wymyślił tę "pierdołę".
Nic mi nie mów o edycji tekstu, mam z tym istną katorgę. Za każdym razem siedzę nad jakimś postem z półgodziny, a i tak potem wracam dziesięć razy coś poprawić.
A dziękuję, dziękuję :D
Katar jest najgorszy, ja mam na przykład całoroczny, więc wiem, jak wygląda cierpienie XDDDD
UsuńCzarno-białe są spoko, ale warto jakiś kawałek koloru przemycić. Ja mam tę nieszczęsną ramkę, nad którą się tak znęcam XDDD
Nawet nie wiesz, jak mnie cholernie kusi, żeby uchylić rąbka tajemnicy, ale NIE MOGĘ NO XDDDD Ale tak, Kate będzie miała w tym ogromny udział.
Staram się, żeby on nie narzekał. Bo nie ma nic gorszego, niż pierdolić o tym, jakie bohater miał ciężkie życie i tak wołać do czytelnika WSPÓŁCZUJ MU, ON MA CIĘŻKO.
Nie pamiętam w tej chwili, kto go tak pierwszy nazwał, ale sprawdzę potem na głównym dokumencie aż z ciekawości. Ale to mógł być Ted. Albo Palmer, stawiam na jednego z nich dwóch (nie pamiętać, co się napisało we własnym opku, cała ja, tak samo miałam, gdy zaczynałam w 2012 roku).
Language Tool polecam sobie wyguglać. Trzeba go używać rozsądnie, bo nie zawsze ma rację, ale często pomaga wyłapać małe babole, które umkną nawet przy trzykrotnym czytaniu. Poznałam je na zajęciach z KOT-a na studiach i od tamtej pory używam. Przerzucałam przez nie nawet mój licencjat napisany po rosyjsku i promotor od razu zauważył, że jakoś tak zaczęłam nagle mniej błędów robić XD
No ja mu i tak współczuję bez podkreślania w koło, że miał kiepsko, więc dobra robota :D.
UsuńOoo, dobra, przyjrzę się mu, na pewno się nie zmarnuje. Dzięki wielkie.
A propos... czemu dopiero teraz szeroką listę wstawiłaś? On by mi taak życie ułatwiła podczas nadrabiania, że łomatko!
XDDDDDDDDD
UsuńBo wcześniej byłam przekonana, że chujowo będzie ta lista wyglądać i wgl chciałam być taka fancy i special snowflake i mieć spis treści. Ale wreszcie znalazłam instrukcję i poszłam po rozum do głowy. Sorki, że się musiałaś męczyć XD (Ale szczerze to też kompletnie się nie spodziewałam, że znajdzie się w połowie ktoś, kto zechce to nadrabiać, serio).
No co ty, lista to jest najlepsza rzecz na świecie. Ja ją muszę mieć, bo zaczynałam na Onecie i mam takie zboczenie :d. Ale i tak spis treści>archiwum, no to kurestwo jest tak niewygodne. Nie cierpię, gdy muszę się z nim męczyć xD
UsuńO mamo, przepraszam XDDDD Wybaczysz mi kiedyś? :D
UsuńZastanowię się xD
UsuńZaglądam wczoraj rano, patrzę - nowy rozdział, jest dobrze! Ale zanim po południu udało mi się przeczytać, ogarnęła mnie faza zniechęcenia do wszystkiego; w zasadzie coś na kształt odczuć Jema z pierwszego akapitu (ej, a może to po prostu zbyt silne wczucie w tekst?) Dlatemu więc z komentarzem przychodzę dopiero dzisiaj.
OdpowiedzUsuńCo się w tym rozdziale przede wszystkim rzuca w oczy? Ano chwilowa nieobecność postaci kobiecych (jeśli pominąć białą postać w oknie - mam nadzieję, że nie udawała śmigła - co do której Jem i tak nie miał pewności, że ją naprawdę widzi). Co za zbieg okoliczności - przed czytaniem tego rozdziału zdarzyło mi się trafić na odcinek ostatnio oglądanego serialu, w którym też postaci kobiece były zdownplayowane. Ale mniejsza o to.
Względem żałoby Teda wypada się zgodzić z przedmówczynią, scena na tyle sugestywna, że udało mi się ją zarejestrować już za pierwszym razem, pomimo całego ówczesnego rozkojarzenia. A po drugim przeczytaniu ona jest po prostu dobra. No i Ted chce goin' to Chicago; muszę przyznać, że cokolwiek mnie urzeka ten jakże amerykański motyw, że po nieszczęściu zaraz na pociąg (nie mylić z "pod pociąg"). "Train roll on, on down the line..." itp.
No i deputy Fox. Poza tym, że wredny, to jeszcze sprawia wrażenie, jakby wiedział na temat Teda coś, czego Jem się nie całkiem domyśla.
Ostatni akapit jest intrygujący. Oby na nexta przyszło czekać krócej.
Disclaimer: niniejszy komentarz nie aspiruje do pełnej zrozumiałości.
Ty już tu? A planowałam jako pierwsza nadrobić moje zaległości u ciebie!
UsuńTak, uznajmy, że to wczucie się w tekst. :D
Powiem ci w tajemnicy, że jak tu wrócą postacie kobiece, to się zrobi rewolucja. I to będzie w sumie już niebawem, choć mam teraz trochę problem, bo miałam wymyślone, co będzie po tym rozdziale, ale sobie nie zapisałam iii... ZAPOMNIAŁAM. Mam sobie ochotę jakąś krzywdę teraz przez to zrobić, ale wdech i wydech, jakoś to muszę ogarnąć. I zacząć zapisywać.
Łoł, cieszę się, że się przyjęło, obawiałam się tej sceny bardzo mocno, pisało mi się ją zaskakująco dobrze, ale ten niepokój, że się schrzaniło zawsze pozostaje. Generalnie to Tedowi pora się zmywać. Komuś pamiętam, że tu odpisywałam, że zaczynam się pozbywać postaci powoli.
Przez przypadek rozpisałam Foxa tak, że zaczęłam go lubić, muszę przyznać. Ale dobrze się domyślasz. No i warto się zastanowić jakie dwie obelgi zaczynają się na "pe".
Pisałam pracę i broniłam się w międzyczasie, byłam strasznie zalatana przez maj i czerwiec, teraz mam luźniej, więc powinno się coś szybciej pojawić.
Ty popatrz jakie ja komcie zostawiam u ciebie i sobie porównaj, ciebie da się w pełni zrozumieć, to ja pieprzę jak potłuczona (ale jaki mam przy tym ubaw!).
Dzięki za wizytę!